HISTORIA NR 1

W roku 2016 zaszłam w zaplanowaną ciążę. Jestem matką trzech córek. Ze względu na ówczesny wiek (miałam 39 lat) zaproponowano mi badania prenatalne. Wyszły one tak sobie, aczkolwiek postanowiliśmy z mężem nie przerywać ciąży. Zaznaczam, że rok 2016 to jeszcze okres obowiązującego kompromisu aborcyjnego, aczkolwiek w mediach niosła się historia aborcji dziecka w warszawskim szpitalu, która to zakończyła się jakoby żywym urodzeniem. W 18. tygodniu ciąży pękł mi pęcherz płodowy i doszło do całkowitego wycieku wód. Trafiłam na Oddział Położniczy Szpitala w Nowym Mieście nad Pilicą (obecnie już nie istnieje). Lekarze stwierdzili poronienie w toku i przyjęli mnie na oddział. Zostało mi zbadane CRP (stwierdzono podwyższony poziom w związku z rozwijającą się infekcją). Na USG stwierdzono, że dziecko żyje. Zostałam zaopatrzona w antybiotyki i kazano mi czekać.

Mój lekarz (do którego mam zaufanie) po kilku dniach złudzeń i nadziei przedstawił mi sytuację. Powiadomił mnie, że na żywe urodzenie nie ma szans („traktujemy to w kategorii cudu”) i dodał, że kilka lat temu dawano ciężarnej środki poronne, po czym po kilku dniach wychodziła do domu. Teraz muszą monitorować stan życia płodu i czekać na jego śmierć lub czekać na taki wzrost CRP, kiedy mogą przerwać ciążę. Rozmowa była rzeczowa i spokojna. Lekarz tłumaczył się, że ze względu na obrońców życia, politykę państwa i pewność kontroli mojego przypadku przez organy ścigania nie podejmie dla mnie ryzyka. Nie mam do niego pretensji. Wiem, że szukał dla mnie miejsca w ośrodku o wyższej referencyjności, ale wszędzie usłyszał to samo: trzeba czekać na śmierć dziecka lub podwyższenie CRP. W związku z tym podjęłam decyzję, że zostaję na oddziale. Leżałam tak 9 dni, nie zdając sobie sprawy wtedy, w jakiej tragicznej sytuacji byłam.

Pewnego dnia Pan Ordynator (nie mój lekarz prowadzący) zaczął namawiać mnie na wypisanie się na własne żądanie, gdyż cytuję: „kiedy stanę pod drzwiami szpitala na Karowej, to na pewno mnie przyjmą i dziecko uratują”. Biedny chciał się pozbyć problemu. Nie dałam się wypisać. Codziennie robiono mi USG i potwierdzano, że dziecko żyje. Jeden z lekarzy radośnie puszczał mi bicie serca, szkoda, że nie wspomniał, że dziecko w bezwodziu nie ma szans na wykształcenie płuc i nerek. Nawet gdybym dociągnęła do 22. tygodnia, to i tak by umarło zaraz po porodzie.

Dlaczego przeżyłam? Ano porozmawiałam sobie z położną z oddziału (w takiej sytuacji ludzie naprawdę chcieli mi pomóc), która dała mi do zrozumienia, że nie muszę brać lekarstw na podtrzymanie ciąży. Tak dostałam Duphaston, który musiał być zapisany w karcie (został dołożony mi przez ordynatora). Dokumenty muszą się przecież zgadzać. I tak Szanowni Państwo w XXI wieku w polskim szpitalu wypluwałam białe tabletki do ubikacji. Do dziś mam obraz tej sytuacji przed oczami. Po trzech dniach niebrania tabletek urodziłam. Dziecko urodziło się martwe. Na szczęście dla wszystkich. Koszmar trwał 9 dni. Skończyło się to dla mnie załamaniem nerwowym i depresją, ale żyję. Mam trzy córki. Nie chcę dla nich takich przeżyć. Możecie Państwo mnie podpisać. Nazywam się Barbara Narewska. Żyję dzięki innej kobiecie. Mój syn urodził się i zmarł 30 kwietnia 2016 roku w Nowym Mieście nad Pilicą. Chcę, by inni poznali moją historię.

Federa