HISTORIA NR 10

Piszę do Was, przysłuchując się ostatnim dyskusjom, które znów wracają przez tragiczną historię Izy. 

Od kilku dni biję się z myślami, bo z jednej strony mam ochotę wykrzyczeć moją historię, z drugiej strony nie chcę nikomu mówić. Zobaczyłam Wasze posty i przeczytałam inne historie, o których piszecie. Może więc to będzie dobre miejsce do podzielenia się moimi doświadczeniami. 

Minęły właśnie dwa miesiące, kiedy na badaniach połówkowych w 20. tygodniu ciąży dowiedziałam się, że mam skrajne małowodzie, czego najprawdopodobniej przyczyną jest agnezja nerek u płodu, których Pani ginekolog wykonująca mi USG nie mogła znaleźć. Pani doktor opowiedziała mi co i jak, przygotowała na najgorsze, powiedziała wprost, że nie doniosę ciąży, a jeśli doniosę, dziecko bez nerek nie przeżyje. Pani doktor w tej całej sytuacji okazała mi w tym gabinecie dużo wsparcia, za co jestem jej bardzo wdzięczna.

Dostałam skierowanie do szpitala na amnioinfuzję, żeby potwierdzić wadę. Położono mnie na patologii ciąży z innymi ciężarnymi. I o ile ułożyłam już sobie w głowie wszystko i byłam gotowa na najgorsze, to codzienne słuchanie serduszek innych dzieci w brzuchach szczęśliwych mam, które mimo chwilowych komplikacji szykują się do porodów, było dla mnie bardzo ciężkie. Wykonano mi amnioinfuzję, miałam poczekać dzień lub dwa, aby płyny dobrze się ułożyły i aby ułatwić wykonanie badania USG, aby obraz był lepiej widoczny (przy małej ilości wód czy bezwodziu ocena badania USG jest bardzo utrudniona). Niestety dziecko nie dotrwało do tego drugiego badania. Serduszko przestało bić. Podano mi leki mające wywołać poronienie/poród (nazywano to przemiennie, chyba dlatego, że byłam na granicy tygodnia, w którym poronienie nazywa się już porodem przedwczesnym). Dzięki jednej lekarce w szpitalu, która jako jedyna ze mną rozmawiała o tym, co teraz się stanie, przenieśli mnie z patologii na ginekologię, do pokoju jednoosobowego. Pani doktor wytłumaczyła mi, że leki w tym przypadku są lepsze, aby zadbać o moją szyjkę macicy, aby było mi łatwiej donosić kolejne ciąże w przyszłości. 

I w tej jednoosobowej sali zaczęły się najgorsze dwie doby mojego życia. Byłam zupełnie sama, bez męża, bez nikogo bliskiego, bo zakaz odwiedzin. Przychodziły co jakiś czas pielęgniarki, pytając, czy już zaczęło się krwawienie. Nie zaczęło się, ale ból był okropny. Nie wiedziałam, co się dzieje, czy ma tak boleć, jak ja mam urodzić… dostałam leki przeciwbólowe, które jednak nie pomogły za bardzo. Po kilku godzinach skręcania się z bólu poprosiłam o kolejne leki przeciwbólowe. Pielęgniarka nakrzyczała na mnie, że musi boleć, bo ja mam urodzić. Okej, więc leżę dalej i skręcam się z bólu. Przed północą wyprosiłam jednak kolejne leki przeciwbólowe i udało mi się zasnąć. Kolejny dzień to znów czekanie na ten poród… kolejna dawka tabletek na wywołanie porodu, które miały podziałać na szyjkę macicy. Pozwolono mi zjeść zupę i napić się wody i potem znowu nic, bo muszę być na czczo, bo jak urodzę, to i tak czeka mnie łyżeczkowanie. Około 20:00 znów zaczął się ogromny ból, nie do wytrzymania, nie byłam w stanie wyleżeć, próbowałam chodzić, siadać, klęczeć, nic nie pomagało, nie wiedziałam, czy to już się zaczyna, czy to po prostu na razie tylko skurcze… Dostałam leki przeciwbólowe i dalej zwijałam się z bólu sama w pokoju. Około 22:00 ból był już tak mocny, że byłam w stanie tylko krzyczeć i płakać, aby sobie ulżyć. Kolejnych leków przeciwbólowych nikt nie chciał mi dać, a gdy prosiłam, płacząc, że nie dam rady, jest mi słabo, bo nic nie pije i nie jem, a ból zwala mnie z nóg, to pielęgniarka mnie wyśmiała, krzycząc do koleżanek, że „ta znowu chce przeciwbólowe i mówi, że nie wytrzyma, a ona przecież ma urodzić”. Rozumiem, że tak miało widocznie boleć, nie wiedziałam, jak się rodzi, to moja pierwsza ciąża, ale ja się wtedy bałam, że zemdleje z bólu sama w pokoju i znajdą mnie za późno… nie wiedziałam co robić. Krzyczałam, płakałam… około 23:00 skurcze były już tak mocne i częste, że stwierdziłam, że może prysznic… od 22:00 cały czas krzyczałam i płakałam, bo tylko to pomagało. Poszłam do łazienki, rozebrałam się i nie zdążyłam już wejść pod prysznic, bo urodziłam na podłogę w łazience.

Dziecko miało już 30 cm, widziałam jego główkę, raczki i nóżki. I to był moment, który do tej pory najbardziej nie daje mi spokoju. Obraz dziecka, które urodziłam martwe po prostu na podłogę w szpitalnej łazience, nikogo przy mnie wtedy nie było. Wiem, że historia dosyć długa, ale najbardziej boli mnie w tej sytuacji właśnie to, że nie mogłam urodzić godnie. Walczą wojownicy o dzieci z wadami czy bez, ale jak już serce przestaje bić, to już się nie liczy? Jest to dla mnie niepojęte, nie byłam zupełnie gotowa na coś takiego, a widok mojego dziecka na podłodze będzie mi towarzyszył do końca życia. Mam wyrzuty sumienia i pretensje do siebie, ale nie miałam innej opcji. 

Piszę do Was o tej historii, bo choć ja wyszłam z tego cało, to to, co mnie spotkało, jest czymś, o czym się też mało mówi. Warunki, w jakich kobiety ronią, są niepojęte. Dlaczego nie mamy prawa poronić godnie i urodzić tak, jak rodzą inne matki, pod jakąkolwiek kontrolą. Dlaczego nie mogłam mieć przy sobie męża, to także jego dziecko. 

Po łyżeczkowaniu, kiedy obudziłam się dalej w szoku, nie zdając sobie jeszcze do końca sprawy z tego, co zaszło, zadawano mi kolejne pytania, czy chcemy pochować dziecko, czy to, czy tamto… Czy to naprawdę jest najlepszy moment na takie pytania? 

Dziś w Polsce dba się nie o to, co potrzeba. Zdając sobie sprawę z tego, że mogło mi się przytrafić to samo co Izie, pojawia się u mnie paniczny strach. Rząd zachęca do powiększania rodziny, a tym samym pozwala na takie tortury i traumy do końca życia. Chcę bardzo mieć dzieci, ale ogromnie się boję kolejnej ciąży. 

Dziękuje Wam bardzo za wszystko, co robicie. Cieszę się ogromnie, że są ludzie, którzy dają ogromne wsparcie! Jesteście wspaniali!

Federa