HISTORIA NR 21

Moja historia jest jeszcze sprzed wyroku TK Przyłębskiej. W 2018 roku miałam przerwanie obumarłej ciąży. Zaczęło się tak, że lekarz w klinice in vitro podczas kontroli USG z jakiegoś powodu nie powiedział, że jest obumarła. Podczas kontroli USG wydrukował tylko zdjęcie i nie zrobił do niego opisu. W efekcie chodziłam z obumarłą ciążą jeszcze kilka tygodni. Inny lekarz spoza kliniki to wykrył i powiedział, że tamten powinien był to widzieć. Lekarz mówił to na podstawie zachowanego przeze mnie zdjęcia USG z kliniki. Mówił, że na tamtym zdjęciu widać tylko pęcherzyk zarodkowy, ale nie widać zarodka. Dopytywał się, czy tamten lekarz mówił coś o biciu serca lub jego braku – nie mówił. Dziwił się, że tamten nie wykrył braku bicia serca, bo przecież pacjentki zwykle na to czekają (ja akurat nie wiedziałam, że mogę o to spytać, więc nie zorientowałam się). Szpital, w którym indukowano poronienie był obwieszony oprawnymi w ramki błogosławieństwami kolejnych papieży.

Psycholog szpitalna na informację o in vitro powiedziała mi: „Zarodki, zarodki, zarodki, zarodki, a jakby pani wzięła chłopa na wakacje i zrobilibyście sobie dziecko normalnie?”. Podczas podawania tabletek poronnych pielęgniarka powiedziała: „Ale wie pani, że te tabletki są używane też w celach… takich… kryminalnych?”. Nie wiem, czy mówiła to, co myślała, czy może chciała mi dać do zrozumienia, jakim preparatem w razie czego przerywa się ciążę? Na koniec, gdy mieli mnie usypiać przed zabiegiem łyżeczkowania macicy, lekarz dał mi do podpisania nie moje dokumenty. Poganiał mnie, żebym nie czytała, tylko podpisywała.

„- Ale tu jest inne rozpoznanie”.

„- Tak napisali”.

Tylko własnej czujności zawdzięczam, że wyjęłam mu z ręki teczkę i sprawdziłam nazwisko pacjentki. To były dokumenty innej pacjentki. Wysłałam dwie skargi do dyrekcji szpitala, na psycholog i na lekarza.

Jeszcze jedno. W szpitalu nie powiedzieli mi, że przed zabiegiem z usypianiem mam nic nie jeść i nie pić, a potem mieli do mnie pretensje. Salowa przyniosła mi śniadanie. Specjalnie pytałam, czy mam je jeść. Ona na to, że nic jej nie wiadomo, żeby nie. Na wszelki wypadek wypiłam tylko herbatę. Przyszła pielęgniarka i mówi, że przecież nie miałam nic pić, bo w znieczuleniu ogólnym można się zachłysnąć treścią żołądkową. Pytałam, dlaczego nikt mi nie powiedział? Pielęgniarka powiedziała, że trzeba było przyjść i zapytać. Jak mam przyjść i zapytać, skoro leżę z bólem przypięta do kroplówki? Pielęgniarka widzi pacjentkę z bardzo bolesnymi skurczami przy indukowanym poronieniu i jeszcze oczekuje, że pacjentce przyjdzie do głowy chodzić na drugi koniec oddziału pytać, czy może napić się herbaty przyniesionej przez salową! To też opisałam w skardze do dyrekcji szpitala. Skargi wysłałam w formie papierowej listem poleconym. Szpital odpisał z niezbyt przekonującymi wyjaśnieniami, że jest im przykro z powodu tej sytuacji i że zatrudniają dobrych fachowców.

Oczywiście u mnie w badaniu tkanek wydalonych w indukowanym poronieniu/usuniętych łyżeczkowaniem wyszedł stan zapalny. Nie znam się, może taka wczesna ciąża obumarła nie jest dużym ryzykiem sepsy (obumarła w 5-6. tc., poronienie indukowano w 10. tygodniu; zarodek jako taki sam zanikł, ale został pęcherzyk zarodkowy i dużo tkanek łożyska). Ale jednak zastanawiam się, czy to nie jest niezdrowo chodzić przez kilka tygodni z obumarłymi tkankami w macicy. Podczas ciąży chorowałam na depresję, a te wydarzenia dodatkowo obciążyły mnie psychicznie. Nie miałam wtedy siły dzielić się tą historią z mediami, choć nadawałaby się.

Federa