HISTORIA NR 32

Dzień dobry, 

nie wiem, czy moja historia jest warta uwagi, ale podzielę się nią. W moim przypadku wszystko skończyło się dobrze. Spełnił się najlepszy z najgorszych scenariuszy.

Moja pierwsza ciąża była bezproblemowa i zakończona sukcesem. Mamy cudowne zdrowe dziecko. Teraz, mając za sobą bagaż doświadczeń i ogrom wiedzy, której nie chciałam nigdy mieć (na temat niepowodzeń położniczych), zastanawiam się, jak to możliwe. 

Dwa lata staraliśmy się o drugie dziecko. W końcu, gdy się udało, okazało się, że to ciąża biochemiczna. W kolejnym cyklu byłam znów w ciąży. Wszystko było ok. USG genetyczne w 13 tygodniu było prawidłowe, bez zastrzeżeń. Po tygodniu otrzymałam wyniki z testu PAPP-A. Wysokie ryzyko zespołu Edwardsa. Powtórzyłam USG i pojawiły się pierwsze wady. Ryzyko ZE wzrosło do 1:4. Nie miałam złudzeń, a na każdym kolejnym USG nieprawidłowości było coraz więcej (hipotrofia,  wodogłowie, wada serca, brak móżdżka, zbyt duży rozstaw oczu, małowodzie). Ginekolog powiedziała, że bardzo jej przykro, ale gdy amniopunkcja potwierdzi trisomię, niestety nie będzie mogła mi pomóc. Zamiast kurczowo trzymać się nadziei, że może jednak będzie dobrze, w panice szukałam wyjścia. W normalnych czasach dostałabym skierowanie na terminację ciąży, a tak byłabym zmuszona ją donosić. Potrzebowałam poczucia, że nie zostanę sama. Przerażała mnie wizja bycia dalej w ciąży, wiedząc, że czekam tylko na śmierć mojego dziecka. Ciąża i poród to przecież niesamowity wysiłek dla organizmu kobiety. Wysiłek, który w przypadku dzieci z wadami letalnymi, nie jest na końcu wynagradzany (wady letalne to wyrok śmieci. Mam wrażenie, że nie wszyscy wiedzą, co to znaczy). Dzwoniąc do różnych organizacji, czułam się, jak przestępca chcący zrobić coś strasznego i nielegalnego. Można być w wystaranej, upragnionej ciąży i w panice szukać dostępu do aborcji. Nie wiem, jaką decyzję podjęłabym ostatecznie, bo moje dziecko umarło, nie doczekawszy wyników amniopunkcji, ale brak możliwości wyboru przytłaczał mnie. Wszystko działo się wiosną tego roku, gdy na każdym rogu wisiały billboardy z kampanii pro-life, a mnie się wyć chciało. Ja nie płakałam, ja wyłam z bezsilności. Gdy na kontrolnym USG okazało się, że serduszko nie bije, poczułam ulgę. Jaka matka cieszy się ze śmierci własnego dziecka? Ze śmierci upragnionego i wyczekiwanego dziecka… Nie tak miało być. Potem szpital i wywoływanie porodu. Lekarze po cichu powtarzali, że miałam szczęście, że tak się to skończyło. Szczęście w nieszczęściu.

Chciałam zobaczyć ją po porodzie. Mieściła się na dłoni. Amniopunkcja potwierdziła triploidię, która jest dziełem przypadku. W żaden sposób nie jesteśmy obciążeni, co potwierdziliśmy później badaniami genetycznymi. Prognozy były obiecujące, ale niestety kolejną ciążę, tym razem bliźniaczą, również straciłam. Gdy w 8 tygodniu z silnym krwawieniem znalazłam się w szpitalu, nie zgodziłam się na podtrzymanie ciąży (o dziwo miałam takie prawo, chyba dlatego, że lekarz nie zaobserwował akcji serca). Gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zgodziłam się na łyżeczkowanie. Czasem się zastanawiam, czy może udałoby się uratować tamtą ciążę, ale w obecnych czasach wolałam nie ryzykować. Nie chciałam podtrzymywać ciąży, z którą jest coś nie tak, a potem patrzeć, jak lekarze rozkładają związane ręce. Pocieszam się, że natura wiedziała, co robi.

Mimo tego, że wszystko wskazuje na to, że mieliśmy fatalnego pecha, nie wiem, czy odważę się zaryzykować jeszcze raz. Mając teraz tę wiedzę i widząc, co się dzieje, po prostu się boję. Tu nie chodzi „tylko” o urodzenie martwego dziecka. Ciąża może być realnym zagrożeniem dla życia matki, a ja chcę i mam dla kogo żyć. Z jednej strony pragnę rodzeństwa dla mojego dziecka, a z drugiej wolę, żeby było jedynakiem, niż dorastało bez mamy. 

Pozdrawiam i dziękuję za to, co robicie.

Federa