HISTORIA NR 39

Dzień dobry,

chciałam się podzielić moją historią ciąży, a w sumie samego porodu.

Rodziłam w Gliwicach w Szpitalu Miejskim nr 4. Termin porodu wypadał na 15 października, zgłosiłam się do szpitala 18 października. Oczywiście w trakcie przyjęcia zostałam wyśmiana, że skoro nie ma żadnych bóli ani skurczów, to po co przyszłam.

Z racji tego, że przez ostatnie miesiące ciąży miałam małowodzie i prawie w ogóle nie czułam ruchów dziecka, wolałam być w szpitalu, bo po prostu się bałam. Po wykonanym USG lekarz stwierdził, że dziecko ma ponad 4 kg i faktycznie byłoby dobrze wywołać już poród, bo jak będzie jeszcze rosło, to będziemy mieli problem z naturalnym porodem.

19 października o 6:00 rano dostałam kroplówkę z oksytocyny i zaczęły się skurcze. Przez następne godziny cierpiałam, ale grzecznie czekałam na akcję porodową. O godzinie 20.00 byłam już nieprzytomna z bólu, było mi wszystko obojętne. Dostałam zastrzyki przeciwbólowe i nawet nie wiem, co jeszcze, bo nie za bardzo kojarzyłam, co się ze mną dzieje.

Akcja serca dziecka kilka razy się zatrzymała, byłam już na stałe podłączona pod monitoring i dalej oczekiwałam. Rozwarcia jak nie było, tak nie było. W przebłyskach świadomości zaczęłam prosić o cesarkę. Dostałam ochrzan, że nie mogę sobie życzyć, czego chcę, i mam czekać na decyzję lekarza.

Ok. 22:00 w końcu pojawił się jakiś lekarz, który stwierdził, że rozwarcia brak i na siłę, wkładając rękę do mojej pochwy, próbował rozszerzyć mi miednicę. Takiego bólu nigdy nie czułam… krzyczałam i błagałam, żeby wyjął rękę. Czułam się gwałcona.

Musiałam czekać jeszcze godzinę na decyzję lekarza. W końcu, po otrzymaniu koperty od mojego partnera z 1000 zł, podjął decyzję… robimy cesarkę. Byłam już tak wycieńczona, że z ledwością umiałam usiąść. Dostałam wielki opieprz (nie wiem, czy od lekarki, czy pielęgniarki), że nie umieją zrobić wkłucia lędźwiowego, bo źle siedzę i nie reaguję na wytyczne, jak się wygiąć, a ja naprawdę byłam jak na haju. Do tego słyszałam, że jestem gruba i przez to nie umieją się wkłuć.

W końcu, po udanym wkłuciu, nikt ze mną nagle nie rozmawiał, nie wiedziałam, co się dzieje – zaczęli mnie rozcinać, szarpać, gadać między sobą, po czym otrzymałam nagle dziecko z całą pokrzywioną twarzą (przyczyna małowodzie, leżała sobie na jednym boku bez ruchu i czaszka się odkształciła). Pielęgniarka kazała mi dziecko trzymać i przytulać, a ja byłam w szoku. Zaczęłam histerycznie płakać i w sumie pojawiły się takie emocje, że chciałam zniknąć. Poprosiłam, żeby wzięła dziecko ode mnie.

Oczywiście zszywanie i wybudzanie trwało kilka godzin. Jak trafiłam na salę poporodową, to podeszła do mnie pielęgniarka i podniesionym tonem zapytała: „a Pani w ogóle chce swoje dziecko? Bo słyszałam, że go Pani odrzuciła!”. W końcu dostałam moją kruszynę, ale nie za bardzo wiedziałam, co zrobić… karmić jeszcze nie mogłam po wszystkich środkach, a na utulenie byłam za słaba i czułam ciągły strach.

Po kilku godzinach strachu i walki, żeby nie zasnąć, poprosiłam pielęgniarkę, że już dłużej nie utrzymam powiek otwartych (w sumie niecałe 24 h w stresie i bólu), żeby zaopiekowała się małą, a ja tylko na chwilkę chce zasnąć. Usłyszałam wielkie pretensje, że one nie są od tego, że nie niańczą i skoro jestem już mamą, to mam wziąć odpowiedzialność. I ja w płaczu i strachu odleciałam… organizm się już wyłączył. Na szczęście, nazajutrz pojawiła się rodzina, ja oprzytomniałam i już wszystko szło w dobrym kierunku.

Najbardziej z tego wszystkiego bolała mnie ta znieczulica, wieczne pretensje i brak informacji, co mi będą robić, co się będzie działo, dlaczego tak się dzieje itp. Zamiast psychicznego i emocjonalnego zaopiekowania się mną, otrzymałem sponiewieranie i wyśmianie. Wszystkie położne i pielęgniarki zachowywały się, jakby były tam za karę, a lekarz czekał na łapówkę. Ja po tym wszystkim miałam mega depresję poporodową.

Oto moja historia, w sumie wszystko dobrze się skończyło.

Pozdrawiam

Sylwia

Federa