Na początku lipca tego roku zorientowałam się, że jestem w ciąży. Nie robiłam testów ciążowych ani badań z krwi na hormony, nauczona wieloletnim doświadczeniem mojego lekarza ginekologa i moją lekko ponad 10-letnią wiernością jemu jednemu, który powiedział mi raz: „nie zmieniaj ginekologa nigdy, ja cię znam najlepiej”. Lipiec upływa mi pod znakiem bardzo złego samopoczucia z powodu dolegliwości ciążowych, w poprzednich ciążach tak nie było. Ciąża potwierdzona, rodzina się cieszy, córcia już kupuje dziecięce kocyki i wybiera imiona. Mąż zbiera gratulacje. A ja się męczę z braku sił, z powodu bólu brzucha, zauważam, że moje piersi za szybko zrobiły się ogromne (normalnie noszę miseczkę D). Momentalnie wszystkie ciuchy stały się za małe, a nosiłam się elegancko do pracy. Opuchnięta na twarzy non stop, obrzmiała na ciele, bez apetytu, waga z 62 do 67,5 kg, czyli o ponad 5 kg wzrasta w ciągu miesiąca przy moim wzroście 160 cm i rozmiarze 36-38. Samopoczucie fatalne, robię dobrą minę do złej gry. Jedno popołudnie mam fajne, nabrałam sił na wstanie z łóżka, więc zaproponowałam rodzince wyjście wieczorne na spacer. Pierwszy raz od początku ciąży! Jest 6. tydzień ciąży, koniec lipca. Idę do łazienki przygotować się do spaceru. Zaczynam krwawić nagle, łapiąc w obie ręce skrzepy krwi. Mąż zawozi mnie do szpitala po chaotycznych przygotowaniach w stresie. Piątkową noc spędzam na obserwacji, wszyscy lekarze mówią tylko, że pęcherzyk jest. I nic więcej. 18. wieczór, sobota, przychodzi lekarz i zabiera mnie na USG. Zaniepokojony wysokim HCG i krwawieniem. Mówi, że ciąża jest żywa, ale widzi coś jeszcze, patrzę na monitor, a tam kilka kuleczek. Mówię: „to zaśniad groniasty”. On milczy. Łapię go za rękę i błagam: „powiedz prawdę, czy widzisz to, co ja”. Potwierdza. Mówi, że trzeba czekać, robić badania, pytam: „po co”, bo oboje wiemy, że to bez sensu. Noc zamienia się dla mnie w psychiczną torturę. Łapię na korytarzu w niedzielę lekarza, błagając o konsultację. Przez 6 godzin nie ma odzewu, przychodzą kolejne wyniki z krwi, a umówionej konsultacji nie ma. Jest telefoniczna decyzja, że zostaję w szpitalu. Postanawiam się wypisać i pakuję rzeczy, więc reagują i pojawia się lekarz. Namawia na pozostanie, rozmawiamy o zaśniadzie groniastym, ale co chwilę on zbija z tropu, mówiąc, że to tylko podejrzenie, że trzeba czekać do 5. miesiąca, aż może obumrze, bo ciąża jest żywa, a oni żywych ciąż nie usuwają. Ripostuję, że moje zdrowie jest zagrożone w tym momencie, a on nie reaguje. Już nie ufam mu i się wypisuję. Nigdy więcej już się nie widzimy.
Następnego dnia błagam o przyspieszenie wizyty u mojego zaufanego ginekologa. Widzimy się o 21:30. Dosłownie tylko widzimy. Przedstawiam mu wypis ze szpitala z wynikami z 3 dni. Mówię o obrazie z USG. Odmawia badania, stwierdzając, że takie ciąże prowadzi szpital i on tej ciąży nie będzie prowadził, bo to jest gabinet prywatny, niech nie wyobrażam sobie, że da mi skierowanie na usunięcie ciąży, bo w Polsce żywych ciąż się nie usuwa i mam opuścić gabinet, bo zaraz mnie policzy i będę musiała zapłacić jak za wizytę. Gdzieś między tymi jego słowami odpowiedziałam mu: „przecież chodzę do pana tyle lat i tylko panu ufam, to pan przyjął moją córkę na świat przez cesarskie cięcie”. Odpowiedział, że on już nie pracuje w szpitalu, bo ma lepszy interes. Po tym, jak mnie potraktował, do domu wróciłam w takim szoku, że wstyd mi było za niego opowiadać tę farsę. W ciągu paru dni zdobywam niemożliwe do zdobycia tabletki. W zasadzie tydzień po pierwszym pobycie w szpitalu, jestem tam znów. Poronienie, a w sumie już po. Macica pusta. I tak jak wcześniej, nie było mowy o ratowaniu mojego zdrowia, bo ciąża jest żywa, choć terminalna…
Zaśniad to nowotwór, który najpierw zżera płód, a potem przenosi się na macicę i pęcherz (wiedziałam to już dawno, bo interesowałam się tym tematem). Mówi mi to lekarz, którego widzę pierwszy raz na oczy, i mówi: „proszę iść do swojego lekarza i zrobić resztę wyników”. Opuszczam głowę i mówię, że już nie mam lekarza, bo mnie wyprosił z gabinetu, jak się dowiedział, że to zaśniad… po tylu latach prywatnych wizyt. Rozmawiający ze mną lekarz prosi o poczekanie, aby móc dokończyć resztę wypisów ze szpitala. Zabiera do sekretariatu oddziału i tam telefonicznie z przychodnią przyszpitalną umawia na kilka konsultacji u siebie w ciągu paru tygodni, zleca badania krwi na początek co 48 godzin. Po iluś tam dniach i zrobionych badaniach i wynikach zaśniadu nie ma. Ja mu nie powiedziałam, jak doszło do poronienia, on nie pyta. Nie mam odwagi. Boję się. A to nie jest normalne. Chory kraj, chory system. Nie będę pisać więcej wniosków, bo przecież je znacie. Szczerze…. czy ktoś mi tutaj pomógł w najgorszym decydującym momencie z terminacją ciąży, tak to nazwijmy. Na pewno nie ci lekarze, o których pisałam.