Radochów, 15 grudnia 2021 roku
Wkrótce mija rok od śmierci mojego dziecka, które straciłam w 23. tygodniu ciąży. Córeczki, która być może byłaby dzisiaj między nami, gdyby nie błędy popełniane przez kolejnych lekarzy. A nawet jeżeli nie dane jej było urodzić się żywą, to być może byłabym już w kolejnej, tym razem szczęśliwej ciąży, gdyby nie wyrok Trybunału Konstytucyjnego, którego skutki odczuwam po dziś dzień. Wyrok ten i jego konsekwencje skutecznie zniechęciły mnie do podjęcia kolejnej próby powiększenia rodziny.
Nie wiem, dlaczego akurat teraz postanowiłam podzielić się tą historią. Być może powodem jest śmierć pacjentki z Pszczyny, która od dłuższego czasu siedzi mi w głowie i zapuszcza w niej coraz głębsze korzenie. Bo przecież to mogłam być ja… Ale zacznę od początku. Mam na imię A., dziś mam 31 lat. W sierpniu 2020 roku dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Była ona dla mnie dużym zaskoczeniem, bo wydawało mi się, że po 12 latach ciągłego stosowania antykoncepcji nie będzie to takie proste. W jednej chwili moje życie stanęło na głowie, zmieniły się priorytety. Przecież będzie z nami dziecko, co mogłoby być ważniejszego?
Początkowo ciąża przebiegała prawidłowo. Dbałam o siebie, zdrowo się odżywiałam, chodziłam do prywatnego ginekologa (ponoć jednego z najlepszych w powiecie). W 12. tygodniu ciąży prywatnie wykonałam pierwsze badanie prenatalne, podczas którego nie wykryto żadnych nieprawidłowości. Nie dopuszczałam do siebie złych myśli, wspólnie z mężem planowaliśmy nową przyszłość, w której było nasze dziecko.
15. tydzień ciąży. Anemia. Miałam problemy z niskim poziomem hemoglobiny od 16. roku życia. Lekarze twierdzili, że taka moja uroda. Diagnozy dotychczas mi nie postawiono. Moja hemoglobina była niska, ale zawsze w normie. Podczas rutynowych badań w 15. tygodniu ciąży poziom hemoglobiny wyniósł 10, a krwinek czerwonych poniżej 3 tys. Do lekarza prowadzącego nie mogłam się dostać, więc udałam się do swojej położnej, która zaleciła mi stosowanie doustnych preparatów żelaza.
Jednak następnego dnia kierowana intuicją udałam się na prywatne badania krwi. Po odebraniu wyników dowiedziałam się, że poziom żelaza w moim organizmie jest znacznie podwyższony, a poziomy kwasu foliowego czy witaminy B12 są w normie. Z wynikami poszłam do swojego ginekologa na wizytę bez rejestracji, bo limit pacjentek na ten miesiąc został już wyczerpany. Pan doktor jednak zbył mnie stwierdzeniem, że w takim przypadku żadnego żelaza mam nie przyjmować, a z wynikami muszę udać się do specjalisty.
16. tydzień ciąży. Nadal nie było miejsca do mojego lekarza prowadzącego, bo mimo iż kasował za wizytę 200 złotych, to chodziły do niego tłumy ciężarnych. Położna zapisała mnie do innej lekarki „tylko na jedną wizytę”. Pomimo mojego sprzeciwu musiałam skorzystać z usług pani doktor. Podczas wizyty lekarka powiedziała mi, że wszystko jest w porządku, waga dziecka jest prawidłowa. Nie dopytałam, ile waży dziecko, mój błąd. Wydruku z USG nie dostałam, gdyż pani doktor stwierdziła, że będzie on w mojej karcie. Ale skoro wszystko było w porządku…
Jednocześnie starałam się rozwiązać na własną rękę problem z anemią. Najbliższy hematolog 70 km od domu. Na wizytę czekałam 3 tygodnie, w międzyczasie wykonałam rutynowe badanie krwi, wartość hemoglobiny wyniosła 9. Hematolog rozłożyła ręce, po porodzie miałam zostać skierowana na punkcję szpiku, a tymczasem jeżeli wartość hemoglobiny nadal będzie spadać, czekała mnie transfuzja krwi.
W 19. tygodniu ciąży, czyli 3 tygodnie po wizycie u przypadkowej ginekolog, wróciłam na wizytę do mojego lekarza prowadzącego. Był on także położnikiem w szpitalu o 2 stopniu referencyjności. Powiedział mi, że żadnej transfuzji krwi nikt mi tam nie zrobi. Dziś wiem, że to kłamstwo, ale wówczas lekarz pogłębił tylko mój niepokój. Podczas wizyty pan doktor zrobił mi USG. Powiedział, że wszystko ok, ale dziecko jest trochę małe. Jak to małe? – zapytałam. Na co pan doktor odpowiedział mi: „małe, ale mieści się w normie, przecież nie każdy bobas musi rodzić się czterokilogramowy”. Pan doktor nie zadał sobie trudu, aby sprawdzić wyniki z poprzedniej wizyty 3 tygodnie wcześniej u jego koleżanki po fach, mimo że badanie przeprowadzone było w tym samym gabinecie. Ponadto powiedziałam lekarzowi, że od jakiegoś czasu mam dziwne upławy o nieprzyjemnym zapachu. Lekarz stwierdził, że to normalne i nie mam się czym przejmować. Mało tego, termin kolejnej wizyty wyznaczył mi za 5 tygodni, bo wcześniej nie było wolnych miejsc. Dziś już wiem, że te „upławy” to nic innego jak odchodzące wody płodowe.
Tego dnia wszystko uległo zmianie. Był 24 listopada 2020 roku. Od lekarza otrzymałam wydruk z USG. 19. tydzień ciąży, dziecko ważyło 170 g. Pan doktor nie rozpoznał jeszcze płci. Całą noc nie spałam, bo dudniło mi w uszach, że „dziecko jest małe”. Następnego dnia udałam się ponownie do centrum medycznego i wymusiłam na recepcjonistce, aby wyciągnęła z mojej karty badanie USG sprzed 3 tygodni. Po wielu „ale” uległa mojej prośbie i zrobiła ksero. Wtedy zobaczyłam po raz pierwszy – w 16 tygodniu dziecko ważyło 128 g. Zadzwoniłam do koleżanki, która była wówczas w 6. miesiącu ciąży. Powiedziałam jej o wszystkim i w odpowiedzi usłyszałam, że jej syn w 19. tygodniu ważył prawie 300 g. Sprawdziłam w Internecie, choć może to kiepskie źródło informacji. Powoli docierało do mnie, że na tym etapie ciąży przyrost masy wynoszący 42 gramy w 3 tygodnie nie jest zachwycający. Ale dlaczego nikt inny nie zwrócił na to uwagi? Przekonywałam sama siebie, że po prostu jestem przewrażliwiona. Wyniki tych badań nie były książkowe, ale nie były też drastycznie odbiegające od normy. Od rodziny i znajomych usłyszałam, że niepotrzebnie panikuję, że każda ciąża jest inna, że mam nie porównywać się do koleżanek. Jednak kobiecą intuicję ciężko jest oszukać, więc nie zważając na innych, postanowiłam dalej drążyć temat.
Następnego dnia skontaktowałam się z lekarką, u której miałam zaplanowane drugie badanie prenatalne na 22. tydzień ciąży. Wytłumaczyłam jej, jaka jest sytuacja, i poprosiłam o przyspieszenie terminu tego badania. Na wizytę zostałam cudem umówiona 26 listopada 2020 roku – zwolniło się miejsce. Podczas badania pani doktor stwierdziła, że wszystko jest w porządku, dziecko faktycznie jest małe, ale nie widzi żadnych nieprawidłowości w jego rozwoju. Pani doktor zaproponowała mi, abym przyszła do niej jeszcze raz za 3 tygodnie, w 22 tygodniu ciąży, gdyż wtedy badania prenatalne II trymestru są najbardziej adekwatne. Zgodziłam się, gdyż wizytę u swojego lekarza prowadzącego miałam zaplanowaną dopiero na 29 grudnia. Ostatecznie uspokoiłam się i moja czujność została uśpiona. Przez 3 tygodnie spałam spokojnie.
17 grudnia 2020 rok. Powtórzyłam badanie prenatalne. W chwili przyłożenia głowicy USG do mojego brzucha uświadomiłam sobie, że nie jest dobrze. Zamiast dziecka zobaczyłam czarną plamę. Usłyszałam wyrok – hipotrofia płodu, bezwodzie. Masa dziecka 277 g. Dostałam skierowanie na oddział patologii ciąży. Wylądowałam 120 km od domu w szpitalu przy ulicy Chałubińskiego we Wrocławiu.
Ta historia ma oczywiście jeszcze jedno dno. Była pandemia. Trafiłam do jednoosobowej izolatki, gdzie miałam oczekiwać na negatywny wynik testu na COVID. Bez jedzenia, bez picia. Po szoku, jaki przeżyłam po porannych badaniach, zdołałam zapakować do torby jedynie piżamę i kilka kosmetyków. O jedzeniu i piciu nie pomyślałam. A zaprowiantowanie w szpitalu należało mi się dopiero od następnego dnia. Co z tego, że byłam w ciąży, najwyżej się przegłodzę. Co z tego, że brakowało mi płynu owodniowego, przecież wodą i tak go nie uzupełnię.
Kolejnego dnia zostałam położona na sali czteroosobowej oddziału ginekologicznego. Razem ze mną na sali były ciężarna z cukrzycą i ciężarna z kamieniami w nerkach. Kolejnego dnia przybyła jeszcze jedna ciężarna z „błahym” problemem. Leżąc w łóżku i płacząc w poduszkę, słuchałam, jak opowiadają o przygotowaniach na narodziny swoich pociech, jak wymieniają imiona, które nadadzą swoim dzieciom. Ja usłyszałam od lekarzy, że moje dziecko nie przeżyje. I mimo wszystko kilka razy dziennie byłam zmuszona słuchać bicia serc dzieci tych kobiet, gdy podłączano im KTG. Mnie nikt nie podłączył, no bo po co. Większość czasu spędzałam na korytarzu lub ze słuchawkami w uszach. A kiedy zapytałam, dlaczego nie leżę dwa piętra niżej, na patologii ciąży, usłyszałam, że tam umieszczane są przypadki, które mają szansę na wyleczenie.
Wspomnieć należy również, że na oddział trafiłam z podwyższonymi parametrami wykładników stanu zapalnego. Moje CRP w dniu przyjęcia do szpitala wynosiło 16,5. Przez kilka dni dostawałam więc antybiotyki na zbicie infekcji. Lekarze sugerowali mi możliwość zespołu genetycznego u dziecka. Zgodziłam się więc się na amniopunkcję. Problem w tym, że nie było żadnego lekarza, który zechciałby ją przeprowadzić. Przez kilka dni oprócz podawanego mi antybiotyku nikt się mną nie zajmował, nikt ze mną nie rozmawiał. Moim podstawowym źródłem wiedzy stał się internet i doświadczenia kobiet, które miały podobne przypadki. Pytałam się wiec lekarzy, czy nie mogą mi zrobić amnioinfuzji, ale zostałam wyśmiana, bo to przecież jakaś metoda eksperymentalna, a nie naukowa, nie ma żadnego potwierdzenia we współczesnej medycynie. W końcu pewna młoda lekarka, stażystka, zdecydowała się zrobić mi amniopunkcję. Dzień po przeprowadzeniu tego inwazyjnego badania i pobraniu resztek płynu owodniowego, jaki we mnie pozostał, usłyszałam, że szpital jednak nie zapłaci za badania genetyczne, bo są zbyt drogie. Ostatecznie jednak, po wielu dyskusjach z moim udziałem, szpital zgodził się na pokrycie kosztów badania cytogenetycznego, choć lekarz genetyk stwierdził, że wyklucza wady w kariotypie dziecka i konieczne są bardziej specjalistyczne badania tzw. mikromacierzy. Zapłaciłam więc z własnej kieszeni 1500 złotych. Przecież chciałam dowiedzieć się tylko, dlaczego mnie to wszystko spotkało, nic więcej.
Ostateczna diagnoza lekarzy była dla mnie jak wyrok. Ograniczone wzrastanie wewnątrzmaciczne płodu, bezwodzie, nieprawidłowe przepływy w naczyniach pępowinowych. Moje dziecko nie miało szans na przeżycie, gdyż współczesna medycyna nie leczy takich przypadków. Miałam czekać, aż umrze. Był początek 22. tygodnia. Poprosiłam lekarzy o terminację ciąży. Odmówili. Niespełna 2 miesiące wcześniej Trybunał Konstytucyjny wydał wyrok w sprawie aborcji. Dowiedziałam się, że przed tym orzeczeniem aborcje przeprowadzano właśnie do 22. tygodnia, załapałabym się rzutem na taśmę. Znalazłam się jednak w jakiejś nierealnej rzeczywistości, w której odmówiono mi tak oczywistego dla mnie prawa jak aborcja. Nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego mam być żywą trumną dla dziecka, które nie ma szans na przeżycie. Parodią tej całej sytuacji było to, że każdego dnia otrzymywałam podskórnie heparynę oraz hormony na podtrzymanie tej ciąży.
23 grudnia 2020 roku. Zebrało się konsylium lekarskie, podczas którego oficjalnie zostało mi przekazane, że nie ma możliwości uratowania mojego dziecka. Po co więc te hormony i ta heparyna? – zapytałam lekarzy, na co usłyszałam w odpowiedzi, że muszą zrobić wszystko, aby JAK NAJDŁUŻEJ utrzymywać tę ciążę. Zaproponowali mi też konsultację psychologiczną, ale jedynie w formie teleporady. Bo przecież była pandemia. Nie wytrzymałam i opuściłam szpital na własne żądanie.
W karcie informacyjnej ze szpitala przeczytałam o sobie jako o pacjentce w 23. tygodniu ciąży. 23 tydzień ciąży rozpoczął się właśnie 23 grudnia, w dniu opuszczenia szpitala. 22 grudnia można było jeszcze terminować ciążę. No, ale przecież wyrok trybunału… Mało tego, w tej samej karcie napisano: „Ze względu na wysokość ciąży oraz szacowaną skrajnie niską masę płodu i jego niedojrzałość ciężarna nie kwalifikuje się do interwencji położniczej – ukończenia ciąży drogą cięcia cesarskiego”. Data mojej ostatniej miesiączki to 15 lipca 2020 roku. Kiedy trafiłam do szpitala w dniu 17 grudnia, rozpoczął się właśnie 22. tydzień mojej ciąży. Przez 6 dni od dnia przyjęcia mnie do szpitala i poinformowania o tym, że dziecko nie przeżyje, nie zrobiono ze mną kompletnie nic. Miałam leżeć i czekać. Tak jakby zamiarem lekarzy było przeczekanie do rozpoczęcia tego 23. tygodnia ciąży, kiedy jakakolwiek interwencja z ich strony będzie już prawnie niemożliwa. Wróciłam do domu. Myślę, że jedyną osobą, która zrozumiała moją decyzję, był mój mąż, który cierpiał razem ze mną. Zostały mi przepisane antybiotyki, heparyna, luteina. Wykupiłam jedynie antybiotyk w razie, gdyby doszło do jakiejś infekcji. Heparyny czy hormonów nie zamierzałam brać. Nikomu nie powiedziałam i wstydziłam się przyznać sama przed sobą. Miałam wyrzuty sumienia. Ale nie zamierzałam podtrzymywać tej ciąży, chciałam ją zakończyć jak najszybciej.
Rozsypałam się psychicznie. Całe święta Bożego Narodzenia spędziłam w łóżku, co chwilę miałam napady histerii. 26 grudnia zmusiłam się, by pojechać do szpitala. Bałam się, że przegapię moment, kiedy dziecko umrze i dojdzie do infekcji. Nigdy nie czułam ruchów płodu, bo dziecko było zbyt małe. Nikt mnie nie ostrzegał przed czymś takim jak SEPSA, więc nie pomyślałam, że przepisany mi antybiotyk powinnam brać choćby profilaktycznie. Ale dziecko nadal żyło. Wróciłam do domu, by nadal płakać w poduszkę.
29 grudnia 2021 roku. Znowu zmusiłam się, by wstać z łóżka, tym razem pojechałam do mojego lekarza prowadzącego. Przed wizytą u niego zrobiłam badanie CRP. Na wszelki wypadek. Podczas wizyty lekarz poinformował mnie o wewnątrzmacicznym obumarciu płodu. Wstyd mi, ale poczułam ulgę, moja droga krzyżowa trwała „tylko” dwa tygodnie. Tego samego dnia wróciłam do szpitala we Wrocławiu. Znowu izolatka, znowu oczekiwanie na wynik testu na obecność koronawirusa. Co tam, że mam w sobie martwe dziecko, przecież jeszcze jeden dzień mogę je sobie ponosić. Dopiero w godzinach popołudniowych 30 grudnia 2020 roku otrzymałam odpowiednie leki i około godziny 23:00 urodziłam martwą córkę. Sylwestra spędziłam w szpitalu.
Przez kolejne dni powinnam opłakiwać z mężem śmierć naszego dziecka. Nic bardziej mylnego. Przepisy w naszym państwie są takie, że kiedy rodzisz zdrowe dziecko, masz 21 dni na jego zgłoszenie w Urzędzie Stanu Cywilnego. No, bo jak można wymagać od rodziców, żeby oderwali się od swojej pociechy i udali się po coś tak błahego, jak akt urodzenia? Co innego, kiedy rodzisz dziecko martwe – takich dni masz wtedy tylko 3. Skoro nie masz dziecka, to co innego masz do roboty? W szpitalu wystawiono mi kartę urodzenia na nieaktualnym druku, dlatego nie mogłam dopełnić formalności przez Internet. Żeby dochować ustawowego terminu, w dniu 2 stycznia ponownie przejechałam 120 kilometrów do szpitala po aktualną kartę martwego urodzenia, by następnie zarejestrować dziecko w USC właściwym ze względu na miejsce urodzenia, czyli we Wrocławiu. Brak rejestracji martwego dziecka oznacza brak możliwości ubiegania się o odszkodowanie z firmy ubezpieczeniowej. A ja potrzebowałam pieniędzy na wykonanie kolejnych badań, które wyjaśniłyby przyczynę utraty ciąży. Brak rejestracji oznacza jeszcze jedno – nie przysługuje ci skrócony urlop macierzyński w wymiarze „aż” 8 tygodni. Musiałabym wrócić do pracy.
Przez kolejne miesiące wykonywałam szereg różnych badań u wielu różnych lekarzy, oczywiście prywatnie. Darmowe badania genetyczne w Polsce przysługują dopiero po trzecim poronieniu. Nie zamierzałam ryzykować powtórzenia tej sytuacji jeszcze dwa razy, żeby zaoszczędzić kilka tysięcy złotych. Chciałam za wszelką cenę ustalić przyczynę utraty ciąży, żeby taka sytuacja nie powtórzyła się w przyszłości. W głębi serca czułam, że nie poradziłabym sobie, gdybym miała przez to przechodzić kolejny raz. Nikt nie proponował mi pomocy psychologicznej (poza tą nieszczęsną „teleporadą” w szpitalu, z której oczywiście nie skorzystałam). Prywatnie udałam się do psychoterapeutki, która po usłyszeniu mojej historii zrobiła zdezorientowaną minę i zapytała, czy czuję ulgę po tym, jak się jej wygadałam, i czy oczekuję kolejnej wizyty. Pozostawię to bez komentarza.
Po wielu badaniach usłyszałam w końcu diagnozę – dodatnie przeciwciała przeciwko beta-2-glikoproteinie I w klasie IgM. Zespół antyfosfolipidowy oraz homozygotyczna mutacja genu PAI-1. Co do mojej anemii, zespół mielodysplastyczny niskiego ryzyka bez cech białaczkowych. Nie stwierdzono wad genetycznych u dziecka. Najsmutniejsze jest to, że wystarczyło trochę więcej zainteresowania, dociekliwości ze strony lekarzy, u których byłam na przełomie listopada i grudnia, sprawdzenie przepływów. Być może profilaktyczne przepisanie heparyny spowodowałoby, że moje dziecko byłoby dziś z nami? I jeszcze ta sytuacja z odchodzącymi wodami płodowymi i brak reakcji ze strony lekarza…
Zabrakło indywidualnego podejścia do mojej sytuacji. Każda moja wizyta była rutynowa. Masz anemię – bierz żelazo. Przecież każda kobieta w ciąży, która ma anemię, ma niedobór żelaza. Po co wnikać w szczegóły. Po co zlecać dodatkowe badania, żeby sprawdzić, dlaczego przyrost masy u dziecka jest niewielki, przecież to tylko niepotrzebnie będzie stresować przyszłą mamę. Lepiej nic nie robić i czekać, co będzie dalej. Przecież w najgorszym przypadku tylko poroni. „Tylko” lub „aż”.
Wszyscy lekarze, pod których opieką aktualnie jestem, jednogłośnie twierdzą, że nie ma przeciwwskazań do kolejnej ciąży. Mam bardzo dużą szansę, że z pomocą codziennych dawek heparyny kolejną ciążę doprowadzę do szczęśliwego końca. Jednak wewnątrz mnie ciągle słyszę taki cichy głosik, który odradza mi kolejną próbę z obawy przed tym, że historia się powtórzy.
Smutna dla mnie jest jeszcze jedna kwestia. Otóż pracuję w Policji i jako funkcjonariusz powinnam być silna i nieustraszona. Ja jednak każdego dnia się boję. W pewnym momencie zrozumiałam, że z dnia na dzień obudziłam się w kraju, który nie ma nic wspólnego z demokracją. W kraju, który pozbawia nas, kobiety, resztek godności, zabrania decydowania o swoim życiu. Kraju, który powołuje się na wartości chrześcijańskie, a tak naprawdę z tymi wartościami nie ma nic wspólnego. Odwlekam decyzję o ciąży, bo boję się nie tylko śmierci kolejnego dziecka. Boję się, że w sytuacji, gdy moje życie zostanie zagrożone z uwagi na zespół mielodysplastyczny, to lekarze rozłożą ręce i powiedzą do mnie: „takie mamy prawo, musi pani urodzić, to nie jest wystarczająca przesłanka do aborcji”. Nie czuję się bezpieczna, odnoszę wrażenie, że przy obecnych rządach wszystko jest możliwe.
Po raz pierwszy od roku przeżyłam tę historię jeszcze raz, krok po kroku. Próbowałam zamknąć za sobą drzwi, zapomnieć, ale dotarło do mnie, że nigdy tak się nie stanie, nigdy nie zapomnę. Czuję ulgę, że w końcu zdecydowałam się o tym opowiedzieć, nawet jeżeli zrobiłam to sama przed sobą i jedynym odbiorcą będzie karta papieru. W końcu zrozumiałam, że takimi przeżyciami należy się dzielić. Przez ostatnie miesiące wstydziłam się mówić o tym głośno. Nikt ze mną nie rozmawiał, większość znajomych patrzyła na mnie, jak na trędowatą, jakby śmierć mojego dziecka była tematem tabu. Ale nareszcie poczułam siłę, aby podzielić się tą historią z innymi. Po raz pierwszy czuję, że powinniśmy się zjednoczyć i walczyć o to, by żadna kobieta już nigdy nie musiała być skazywana na podobne cierpienia. I cierpieć wyłącznie ku chwale ojczyzny.