Rok 2001. Ciąża przebiega bez zarzutu. Termin na 5 lipca. Na początku miesiąca idę na ostatnią wizytę. Doktor P. prowadzący ciążę orzeka, że wszystko jest ok i czekamy na poród. „Zrobi pani większe sprzątanie w domu, jakiś wysiłek i będziemy rodzić” – rzuca z uśmiechem. Forma „my” brzmi dzisiaj prawie zabawnie. Wracam do domu i robię „większe sprzątanie”. W nocy 4/5 lipca pojawia się krwawienie. W szpitalu przyjmuje mnie doktorka F. Mierzy objętość brzucha. Nie wiem po co i jak to ma pomóc, ale to nie ja jestem tu lekarzem. Nawet nie przechodzi mi przez głowę, żeby zapytać. Mam przekonanie, że skoro już jestem w rękach fachowców to zrobią wszystko co najlepsze dla mnie i mojego dziecka. Nie czuję skurczów, ale i tak ląduję na porodówce. Dostaję oksytocynę na wywołanie porodu i podłączają mnie pod KTG (monitoruje czynności płodu i macicy). Przez następne godziny nic wokół mnie się nie dzieje. Krwawienie się nasila. Rozwarcie słabe, skurcze prawie nieodczuwalne. Położna prosi do mnie doktorkę F. i informuje ją o wzmożonym krwawieniu. „Może pękło jakieś naczynko” – mówi lekarka. Oczy położnej robią się okrągłe i nieopatrznie wyrywa jej się: „Skrzepy z naczynka?!”. Odchodzą od łóżka, dalszej rozmowy nie słyszę. Cały czas jest przy mnie mąż. Nikt nie informuje go co się dzieje. On nie pyta. Przecież to są lekarze, wiedzą co robią. O 7 rano przychodzi nowa zmiana – doktor W. i położna M. Dostaję więcej oksytocyny. Akcja nabiera tempa, skurcze nasilają się. Teraz czuję, że to jest poród. Nadal nie wiem, dlaczego krwawię i co z dzieckiem. Doktor W. z mężem rozmawiają o modelach telefonów komórkowych. Po kilku godzinach lekarz decyduje o przebiciu pęcherza płodowego. Wody są zielone. Skurcze stają się nie do zniesienia, proszę o znieczulenie. Doktor mówi, że na to już za późno, zaraz urodzę. Po jakimś czasie przeprowadzają mnie na fotel ginekologiczny. 5 lipca o 14.25 przychodzi na świat mój syn. 10 w skali Apgar. W czasie łyżeczkowania (zabieg oczyszczania macicy) już na znieczuleniu pytam doktora W., dlaczego krwawiłam. „Odklejało się pani łożysko”. Ja i mój syn MIELIŚMY SZCZĘŚCIE. To słowa, które nie powinny paść w tej sytuacji.
Można powiedzieć wiele o mnie, wtedy 27-letniej kobiecie. Że głupia, że na żartach się nie znała, że wszystko potraktowała tak literalnie, że naiwna. A przecież nie taka już młoda w końcu. Ale ja wtedy zaufałam doktorowi P., który prowadził moją ciążę od początku i któremu za tę opiekę płaciłam. Gabinet ginekologiczny (jak i każdy lekarski) to nie jest miejsce do śmieszkowania – odpowiadam tym, u których w głowie pojawiły się takie oceny. Pacjentka, a szczególnie pacjentka w stresie ma prawo odczytać każde słowo lekarza tak, jak ono brzmi. Ma też prawo zaufać lekarkom i lekarzom, że robią wszystko co w ich mocy, aby uratować jej życie i zdrowie. Że są kompetentni, odważni i odpowiedzialni. Problem polega na tym, że kiedy trafiamy do szpitala na oddział ginekologiczno-położniczy to wchodzimy do jakieś je*nej gry, w której będziemy miały farta lub nie!
Czytam teraz o oburzeniu środowiska lekarskiego, że wrzuca się wszystkich do jednego worka. I ten tekst o „związanych rękach”, bo wyrok TK. Tak, w Polsce mamy opresyjne wobec kobiet prawo antyaborcyjne. Tak, to nie ułatwia życia lekarzom (wyobraźcie sobie jak utrudnia kobietom, umiecie?). Ale takich historii jak moja w Polsce są setki tysięcy. Prawie każda kobieta z doświadczeniem ciąży może opowiedzieć, co trafiło jej się w „ginekologicznej ruletce”. Do jakiego worka należy wrzucić te opowieści?