6 tygodni na patologii ciąży. Szczątkowe informacje, badanie raz, może dwa razy w tygodniu, wszystkie bardzo niekomfortowe, jedno z nich na tyle bolesne, że aż położona z góry wiedząc jak „ciężką” rękę ma pani doktor, czeka na mnie przy wyjściu z sali z tabletkami przeciwbólowymi. W końcu poród, naturalny (mimo wskazań do cesarki), traumatyczny, dziecko dostaje 6 punktów, ja prawie żegnam się ze światem. Trafiam na oddział, tam, mój stan pogarsza się z godziny na godzinę. Informuję położną, że coś jest ewidentnie nie tak, że czuję, że tracę przytomność. W odpowiedzi słyszę: „No to dobrze Mamuśka, że leżysz na łóżku, przynajmniej nie spadniesz”. W końcu trafia do mnie lekarz. Ta sama położna: „No proszę pani doktor, to ta, co niby tak cierpi”. Chwilę później krwotok. I to taki, który okazuje się być dla tej samej położnej sytuacją idealną do anegdot przekazywanych koleżankom położnym w następnych dniach: „Krysia, mówię Ci, nigdy tyle krwi nie widziałam, o patrz, to ta, co nam prawie zeszła”. Mój organizm, zaskakująco silny, walczy o przetrwanie wysłuchując niszczących doszczętnie moją psychikę komentarzy typu:
„No ewidentnie kwalifikuje się Pani na transfuzję krwi, ale niech Pani to sobie przemyśli, są ludzie którzy potrzebują tej krwi bardziej niż Pani”
„O, Mamusia przyszła!” Ja: „Tak, przyszłam nakarmić dziecko, bo nie miałam jeszcze okazji spróbować.”, ona: „Okazja to była, tylko chęci u Mamusi nie było…”
„Widzę, że już lepiej się Pani czuje, skoro była Pani w stanie dojść do toalety” – kiedy proszę o możliwość zostawienia dziecka pod ich opieką z powodu fatalnego stanu zdrowia psychicznego i fizycznego.
To jest wycinek tego, co się wydarzyło. Wycinek. Poczucie całkowitego upodlenia, upokorzenia, totalnej niemocy, zniszczenia.
Nigdy więcej.