HISTORIA NR 119

Moja trauma. Tak nazwałabym moją historię o polskim położnictwie.

Rok 2018. Pierwsza ciąża w 6. tygodniu zaczęła się krwotokiem i pobytem w szpitalu na patologii ciąży. Wcześniej po zobaczeniu pozytywnego testu wizyta potwierdzająca ciąże na której lekarka nawet nie założyła karty ciąży. Na oddziale zero informacji, wielokrotnie słyszałam że to jeszcze nie dziecko żebym się tak nie przejmowała, bo poronienia na wczesnym etapie są bardzo częste. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca. Całą ciążę przeleżałam. Nadszedł dzień porodu, byłam gotowa i szczęśliwa. Czekałam do ostatniej chwili z wyjazdem do szpitala, słuchałam siebie i pojechałam jak wiedziałam ze dosłownie za chwile urodzę.  Do szpitala miałam 5 min. I się zaczęło… ja ze skurczami co 1,5 min a tutaj milion pytań, zawód imię ojca itd. Wypełnianie stosów dokumentów. W końcu wzięli mnie na badanie. Położna mówi 8 cm. Brawo. Poszła po lekarza. Po 10 min przyszedł i przez kolejne 15 robił mi USG. Wiłam sie z bólu. Po dotarciu na sale porodową usłyszałam od lekarza „Dajcie jej zastrzyk przeciwbólowy bo ja boli” na co położna „ po co?” Kazali mi sie położyć płasko na łóżku które wygladalo jak nie z tej epoki. Podłączyli ktg i nie pozwolili sie ruszać. Potem jeszcze jakieś pytania, cos podpisywałam, chyba zgodę na nacięcie. Nikt nic nie tłumaczył, a ja skupiłam sie na tym żeby urodzić. Leżałam tak 3h. W końcu dochodziła juz 4:30 wiec za chwile zmiana poranna miała przyjść. Położna podeszła do mnie, miałam poczucie ze rozrywa mi szyjkę, przebiła pęcherz. Kazali przeć. Parłam ile miałam sił. Cały czas leżąc na płasko. Urodziłam. Pod koniec położna podeszła i nacięła mnie, krzycząc do lekarza i pielęgniarki „poczekajcie na mnie”. Tego bólu nie zapomnę nigdy. Urodziłam maleńka córeczkę, pokazali mi ja tylko z daleka, mąż przeciął pępowinę. Zabrali ja do mierzenia, mnie lekarz zaczął szyć. W miedzy czasie usłyszałam od położnej „i co trauma do końca życia?” Trwało to dosyc długo mała leżała płacząc bardzo mocno, nikt mi jej nie podał. Położne gdzieś zniknęły. Leżałam i słyszałam jak moje maleńkie dziecko płacze, a ja nie mogę jej utulić. Przyszła zmiana poranna, nawet mnie nie obmyli przełożyli na czyste łóżko podali małą. Położna przystawiła do piersi. Potem nikt sie nie interesował jak mi idzie karmienie itd. Miałam wyjątkowe szczęście bo mała ssała ładnie nie miałyśmy żadnych problemów. Mieszkam w 25tys. mieście i tutaj mam wrażenie ze czas sie zatrzymał. Jeśli chcesz mieć lepsze traktowanie to zapłać położnej. To powinno być zakazane.  

Rok 2021. W kwietniu zobaczyłam dwie kreski na teście. Wizyta u lekarza. Ciąża potwierdzona, powiedzieliśmy rodzicom. Nagle krwotok. Jadę na oddział. Tam 3h czekania, był to okres covidu. Lekarz jak zobaczył z czym przyjechałam zaczął mnie przepraszać itd. Niestety zaczelo sie poronienie, jajeczko sie obniża. Po dwóch badaniach dostałam cytotec. I miałam leżeć i czekać. Leżałam na sali z dziewczynami z bardziej zaawansowanych ciążach. Przy wieczornym obchodzie kiedy usłyszałam od lekarki ale ma Pani smutne oczy pękam. Rozpłakałam się. Zabrali te dziewczyny. Zostałam sama. Po 3 dniach wypuścili mnie do domu. „Ile chce Pani zwolnienia?” usłyszałam na odchodne. Jakoś to sobie w głowie poukładałam. Poczytałam w internecie ze faktycznie poronienia zdarzają sie bardzo często na takim wczesnym etapie (7 tydzień). Pytam lekarki czy teraz mogę zajść w ciążę. „Tak”, więc staramy się. Udało się to za pierwszym razem. Radość. I znowu wizyta u lekarza. Tym razem odrazu L4 duphaston i leżymy. Przychodzi czas pierwszych badań prenatalnych. Wystrojona w piękna sukienkę idę na wizytę. Lekarka mówi „ jak pani weszła w tej sukience to widać ze życie idzie”. Kładę sie na fotel i słyszę „ta ciaza jest młodsza?” Mówię ze nie… Na USG widać juz ze dziecko nie żyje, nie ma akcji serca, umarło tydzień temu… Lekarka mówi coś do mnie ale ja juz nic nie słyszę pytam tylko co teraz. Ona mówi ze na oddział i wywołamy poronienie. Powiedziałam ze nie dam rady drugi raz tego przejść i błagam o zabieg łyżeczkowania. Zgodziła się. Nie wiem jak dojechałam do domu. Weszłam i przytuliłam córkę. Spakowałam rzeczy i rano o 7 stawiłam sie na oddział. Przy przyjęciu usłyszałam od położnej że dostanę tabletki o będę czekać, powiedziałam że nie, Pani doktor podjęła inna decyzję. Zabieg. Po zabiegu o 17 przyszedł lekarz pomagał brzuch. „Do domu”. Tyle. Zostawili mnie z tym samą. Zero psychologa. Zero informacji o tym ze mogłabym zbadać płód żeby dowiedzieć sie co sie stało, że należy mi sie skrócony urlop macierzyński itd. Nie mam pojęcia jak sie po tym pozbierałam. A może wcale się nie pozbierałam… rozpadlam sie wtedy na kawałki. Rodzina napierala ze mam iść do lekarza i sie zbadać bo musi być coś ze mna nie tak. Wiec poszłam. Znajomy profesor nic konkretnego nie powiedział i nie znalazł. Wszystko jest okej.

W marcu 2022 zobaczyłam dwie kreski na teście. Zero emocji. Odrazu wizyta u profesora. Wszystkie badania wykonane. Wszystko wydaje sie być dobrze. Prenatalne zrobione. Obraz z usg super wszystko wzorowo. Potem wynik został skorygowany. Wysokie ryzyko zespołu Downa. Profesor mówi ze musimy zrobić amniopunkcję i że nikt mnie nie będzie zmuszał żebym urodziła to dziecko. Amnio robiona przez najlepszego fachowca, przy grupie studentów wiec trwała dłużej niż powinna. Czekamy na wyniki. Lekarz uspokaja mnie ze przy takim obrazie usg to jest naprawdę promil przypadków ze dziecko ma jakaś wadę. Uspokoił mnie trochę. Przyszedł wynik. Wszystko jest dobrze. Zdrowa dziewczynka. Jest radość. Do końca ciąże prowadziłam u profesora. Tydzień przed terminem nagle powiększony żołądek, słabe ktg. Do szpitala w trybie pilnym. Trafiłam na Polną w Poznaniu. Miałam juz rozwarcie 2cm wiec wiedziałam ze mnie nie wypuszcza dopóki nie urodzę bo mieszkam 70km od tego szpitala. Ale przez 3 dni nic sie nie dzieje. Wzywają na badanie. Czekamy w kolejce do badania. Nagle zrobiło sie zamieszanie studenci i pielęgniarki biegają , wracają z łóżkiem a na nim dziewczyna która zemdlała podczas badania przeprowadzonego przez Panią prof. Były dwa takie przypadki podczas jednego dnia . Wchodzę do gabinetu Pani prof. Bada mnie i nagle zaczęła dyktować „ pacjentka wyraża zgodę na założenie cewnika Foleja” . Zaniemówiłam. Założyła go. Kazali dużo spacerować. Robiłam tak. O godz. 16 cewnik wypadł. Zaczęły się skurcze. Podłączyli mnie do ktg. Na ktg skurczy nie widać. Wezwali lekarza. Przyszedł rezydent”zaraz Panią zbadamy, zapraszam do gabinetu” na to położna „ale tam jest posprzątane już, na łóżku niech ja Pan zbada” lekarz chwile sie wacha ale bada mnie na łóżku przy innej pacjentce. 4cm. Mówię do niego ze zaraz urodzę bo czuje sile skurcze co 3 min. „Ale na ktg nie widać. Jeszcze Pani nie rodzi” przychodził jeszcze dwa razy. Za każdym razem badanie odbywało sie na łóżku w mojej sali. Za każdym razem ktg nie pokazywało skurczy…  O 17:45 dzwoniłam do męża mówiąc ze ma przyjeżdżać bo ja mam skurcze a oni mnie nie słuchają. Druga położna która była na dyżurze przyszła i powiedziała „co wy robicie przecież ona rodzi” Zabrali mnie na porodówkę. Tam byłam o 18. Kiedy zobaczyłam ze chcą mi podłączyć ktg rozpłakałam sie myśląc ze będą kazali mi leżeć. Na szczęście tak sie nie stało. Lekarz który mnie badał i mówił ze jeszcze nie rodze jakieś 15min. temu wszedł do mojej sali i kiedy zobaczył ze to ja uciekł. Przyszła położna, kazała mi słuchać siebie, robić to co mi pomaga. O 18:45 moja córka była juz ze mną. Tym razem zostałam potraktowana z godnością po porodzie i w jego aktywnej fazie. Cały zespół tłumaczył co sie będzie ze mna działo, co mam robić. Kangurowałam moje dziecko. Kiedy wróciłam na salę położna która wtórowała lekarzowi przez cała noc nie pojawiła sie u mnie, mimo ze leżałyśmy w 6 na sali z dziećmi. Na Polnej opieka poporodowa wyglądała dużo lepiej niż w Jarocinie. Doradca laktacyjny, pielęgniarka neonatologiczna, przesympatyczni studenci i lekarze pediatrzy.

Mam wrażenie że w głównej mierze opieka w szpitalu zależy od osób na jakie się trafi. Niestety w większości panuje znieczulica, a najbardziej przeraża fakt że kobiety robią to innym kobietom…

Federa