HISTORIA NR 127

Warszawa Żelazna nie taka cudowna.

Urodziłam 2 dzieci w przeciągu 2 lat- jedno za granicą, jedno w Polsce. Doświadczenie bez porównania.

Irlandia- bo tam mieszkałam, opieka i prowadzenie ciąży jest śmieszne, pudełeczko ma mocz, test paskowy, zmierzenie ciśnienia, później tylko wielkość brzucha. 1 usg połówkowe i tyle.

Ale opieka bez opisania. Cała ciąża na ubezpieczenie standardowe dla pracujących osób, rodziłam w jednym z gorszych jak nie najgorszych szpitali w kraju. Partner cały czas mógł być ze mną- podczas KTG, każdego kroku na sale porodową, non stop. Nawet podczas badania zostałam zapytana o zdanie, a do tego tam za każdym razem, nawet jak byłam sama to na brzuch i nogi kładą prześcieradło, więc i tak nic ‚tam’ nie widać. Nie do opisania jest opieka tam, sale miałam 3 osobową, ale każda miała parawan więc mogła się ‚odciąć’ od innych pacjentek. Położne tak wspierające, z porodówki na wózku zostałam przewieziona z dzieckiem, jak zmieniał się dyżur to każda położna przychodziła, przedstawiała się, mówiła że ona ma dyżur i gdy coś potrzebuję to mam dzwonić dzwonkiem. Wspierały przy karmieniu, proponowały abym z dzieckiem spała (bez piersi w buzi dziecko ciągle płakało), zaproponowały opieke nad dzieckiem abym pospała bo widziały, że nie śpię niemal wogóle, podpaski, podkłady leżały na korytarzu więc nie musiałam się stresować że zabraknie mi czegoś. Nawet późno wieczorem przyszedł mój partner i gdy położna około północy go zobaczyła to bardzo miło i taktowanie go wyprosiła. Nie musiałam wietrzyć krocza przy otwartych drzwiach i pokazując go innym- niby taka pierdoła- kotara/parawan, a tak dużo.

Poród w Polsce to był mój personalny dramat psychiczny który wyleczył mnie z kolejnego dziecka.

Szpital św. Zofii tzw. „Żelazna” w Warszawie. 12 lat temu miałam z nimi kontakt gdy zakupiłam pigułkę jakąś na stawy która mogła zadziałać jak poronna i zażyłam, bo nie byłam gotowa wtedy na dziecko. Nie było takiego dostępu do informacji i takiego wsparcia jak teraz. Nie wiedziałam jak wszystko będzie wyglądało, akurat wydarzyło się w pracy. Pojechałam do szpitala i nie powiedziałam prawdy, tylko, że poroniłam. Wiele godzin na izbie przyjęć, zero informowania, kilka dni z rzędu jeżdzenie tam na kontrole, aż padła decyzja zabiegu  łyżeczkowania. Nikt nie wytłumaczył co i jak. Przyjęcie na oddzial, oczywiście wcześnie rano, naczczo. I tak przeleżałam wiele godzin. Gdy zbliżał się wieczór jedna starsza pani która miałam jakiś zabieg powiedziała mi że zabiegi już dawno się skończyły. poszłam i jakbym była duchem- nikt nic nie wie, nie ma dokumentacji. Kolejny czas dłużący się i na korytarzu jakaś pielęgniarka rzuca, że macica się oczyściła sama więc mogę iść do domu.

Powiedziałam sobie że tam nie wrócę, ale po powrocie do Polski i przeszukaniu opinii trafiłam tam w kolejnej ciąży. Wszystko prywatnie, kosztowało kupe kasy i czas na dojazdy bo nie jestem z Warszawy. Trafiłam na dr Rębisia- wrażenie mega zrobił na mnie, troskliwy, mam się nie martwić o miejsce w szpitalu bo jestem jego pacjentką i to do tego nie nfz tylko prywatną, on nad wszystkim będzie czuwał jak będzie na dyżurze,miały mi też w tym pomóc wszystkie badania i usg robione u nich- oczywiście prywatnie.

Do porodu zostało chyba z 2-4tyg gdy lekarz mówi że wyjeżdza urlop (ok, ludzka sprawa, nic mnie to nie zapokoiło) i jak bym urodziła odczas jego nieobecności to aby dać mu znać SMSem. Pół żartem, pół serio pytam czy jak miejsca w szpitalu nie będzie to też mogę dzwonić? Na co usłyszałam, że przecież on i tak nic nie zrobi, jak nie ma miejsc ro on i tak nic nie wykombinuje i najwyżej trafię gdzie indziej….

Moje rozczarowanie było nieopisane. Wyszłam tak zniesmaczona, wściekła na siebie, że tyle kasy wydałam na takiego oszusta.

Przyszedł dzień porodu- niespełna 2h od odejścia wód byłam w drodze z regularnymi skurczami (pierwsze dziecko bardzo szybko urodziłam, więc też brałam pod uwagę że z drugim tak będzie).

Z auta dzwonie do szpitala zapytać czy są miejsca, czy dużo pacjentek czeka bo ja w krótkim czasie urodzę (to chyba kobieca intuicja) oczywiście tak jak najbardziej wszystko jest… zanim zarejestrowałam się na miejscu to się upewniłam, jak się okazało- znowu mnie oszukano. Po badaniu miałam 5cm, i nagle że jedynie dom narodzin jest wolny. Mój stres w tamtej sytuacji był nieopisany, strach, ból, brak męża obok, zero wsparcia od personelu. Zostawiono mnie pod KTG sama sobie- mimo mojego wołania nikt nie zareagował. Po dłużàcym się czasie zjawia się lekarz i jest 8cm, no to do domu narodzin. Nagle zamieszanie i słyszę że tam wcale miejsca nie ma. Moja cierpliwość się skończyła, o konkretnych słowach, zapłakana, obolała zrobiłam awanturę, aż nagle covid przestał istnieć i dosłownie w kilka sekund mojego męża wpuścili do mnie i zamkneli nas w gabinecie samych abym nie robiła dymu. Pojawia się nagle położna która ma odebrać poród- Magdalena W. [nazwisko do wiadomości FEDERY] -przez chwilę cień wsparcia i pomocy… ale trwało to tylko kilka sekund… żadnego wózka nic tylko mam iść do windy, mimo że ja kroku nie mogę zrobić. Męża odesłała do innej windy bo niby miejsca nie ma w tej (ogromna szpitalna winda mieszcząca łóżka szpitalne, w której nagle poza ciężarnej na własnych nogach i położnej, nie ma nikogo i niczego. W windzie poczułam głowkę, mówie położnej, a ona bezczelnie ręka w moje krocze i wielkie pretensje, że nic nie ma. Rodziłam pierwsze bez znieczulenia, więc znałam swoje ciało. Winda zjechała i ja płacząca i rodząca nie mogę się ruszyć na co ta osoba którą wyobrażałam sobie jako dobrego anioła, wsparcie, myślącą wtedy za mnie, pomagającą nie tylko mojemu dziecku przyjść na świat, ale też pomagającą mi w tym trudnym momencie – wręcz unosi na mnie głos ze mam się ruszyć i iść do sali. Płaczę i mówię, że nie mogę się ruszyć, na co ona staneła blokując drzwi windy, skrzyżowała na klatce ręce i mówi „no to sobie urodzisz w windzie”.

Mi było wszystko jedno już wtedy, chciałam mieć przy sobie tylko męża. Warcząc na mnie kazała mi iść do sali. Jeszcze tam unosiła się na mojego męża. Dobrze że poród był szybki. Ale ta baba za grosz nie powinna z ciężarnymi mieć styczności. Na pytanie jaka pozycja będzie dla mnie ułatwieniem znowu rzuciła – jaką sobie chcesz… bezczelność. Moja zakrwawiona pościel została przekręcona tak aby nie było widać krwi i w tym spałam… w domu narodzin panował inny świat (obstawiam, że to są te sale które można wykupić na własność podczas porodu) każdy kto wchodził to delikatnie pukał, cicho pytał czy może, pytał czy nic nie trzeba. Aż nagle trafiam na sale 4 osobową- jak w oborze… wszyscy wchodzą, wychodzą, karzą pokazywać krocze przy innych (akurat miałam łóżko przy drzwiach, więc każdy wchodzący widział moje krocze). Trzaskanie drzwiami, zero pomocy, nade mna było okno z jakiegoś schowka, w środku nicy ktoś tam wchodził, najpierw hałas pęku kluczy, trzaskanie drzwiami, palenie światła i zostawianie go na długo. Gdy w końcu poszłam do dyżurki to wielka obraza jak ja mogę się czepiać o coś.

Problemy z karmieniem, zero pomocy, przyszła położna, wsadziła sutek dziecku do buzi i mowi, że je wiec co ja się czepiam. Wykarmiłam jedno więc wiedziałam, że nie jest ok. Płacz z ból, bezradności, pomocy. Gdy chciałam skorzystać z toalety czy się umyć to musiałam inna kobietę prosić o pomoc, bo na położne liczyć nie można. Leżała ze mną na sali Ukrainka, skończyły się jej pampersy, oczywiście zero pomocy- idź do sklepiku, ją traktowali jakby jej tam nie było. Cieszę się, że chociaz we 3 pozostałe na sali bez słowa po prostu wstałyśmy i ile każda mogła to się podzieliła. Bardzo cierpiała przy karmieniu- oczywiście zero pomocy. My jej pomagałyśmy.

Dzień wyjścia był najpiękniejszym momentem- nie spotkanie mojej córki zaraz po porodzie, tylko dzień wyjścia… jedyne 2 cudowne osoby spotkane tam to neonatolog- starszy Pan oraz pani która odprowadzała mnie do drzwi wyjściowych, pomocna, wspierająca, uśmiechnięta.

Federa