HISTORIA NR 129

Mieszkam w Szczecinie; w wieku 28 lat wyjechałam na wieś, zajmowałam się agroturystyką i zaszłam w upragnioną ciążę. Wiejski lekarz, pierwsza ciąża, dobrze się czułam, ale dziecko mało rosło. Nie czułam jego ruchów ale lekarz wmawiał mi, że wszystko jest w porządku. W 7 miesiącu zaczęłam czuć te ruchy a potem pojawiły się skurcze i zaczął wychodzić pęcherz płodowy. Ten sam lekarz przyjął mnie na cito, skasował 150 zł (był rok 2003) i wysłał do szpitala do Szczecinka. Tam urodziłam nieżywego syna i przyznaję, że otoczoną mnie tam opieką ( np. położono mnie na pustej sali, żebym nie była z innymi kobietami, które szczęśliwie urodziły). Jedyne co było bardzo trudne to : jak już wiadomo było, że dziecko nie żyje, to do porodu nie chciano zawołać ani męża ani mamy, którzy czekali na korytarzu. Oni się domyślali, że coś jest nie tak, bo najpierw wjechał do mnie inkubator i szybko wyjechał z powrotem. Prosiłam, żeby ktoś poszedł im powiedzieć, że żyję i nie zrobiono tego. Pamiętam też miny obrzydzenia na twarzach niektórych pielęgniarek na widok mojego syna (ja nie chciałam go zobaczyć, żeby nie mieć tego widoku przed oczami do końca życia) bo on już nie żył jakiś czas, a ruchy, które czułam, to po prostu pływał…

Dałam sobie czas na odpoczynek i po kilku latach znowu zaczęłam starania o ciążę. Dwa lata brania hormonów, co miesiąc monitorowanie, czy jest jajeczko i jakoś się udało. Po zrobieniu testu, od razu był pierwszy krwotok i szpital. Miałam 35 lat i dostałam się do poradni genetycznej przy szpitalu akademickim na Pomorzanach w Szczecinie. Pierwsza diagnoza: trofoblast. Potem może jednak nie i nie będę opisywać wszystkich wizyt, diagnoz, pobytów w szpitalu.  Po godzinnym USG, gdzie trzech lekarzy rozmawiało o niej przy mnie i to były straszne rzeczy, odważyłam się powiedzieć, że nie dam rady drugi raz urodzić martwego dziecka i chcę tę ciążę zakończyć. Był 2009 rok, nie było jeszcze tej ustawy. Pan profesor stwierdził, że będę się moralnie lepiej czuła bez podjęcia takiej decyzji. Na moje pytanie, co mam teraz robić: dbać o siebie, upić się czy powiesić – nic nie odpowiedział i orzekł, że wszystko będzie w porządku. Potem na korytarzu jeden z tych lekarzy złapał mnie za rękę i powiedział, że nic z tego nie będzie. Kazał przyjść do swojego prywatnego gabinetu i po kilku wizytach znalazł przyczynę: złych przepływów krwi. Nie brał ode mnie pieniędzy, bo był pewien, że dziecko umrze. Po porodzie kazał zrobić badania i wyszło, że mam genetyczną trombofilię. Przez dwa i pół miesiąca czekałam, aż mój syn we mnie umrze i będę go mogła naturalnie urodzić. Wysyłał mnie do szpitala w Policach, gdzie jak twierdził, są bardziej liberalni lekarze. Też mnie tam wymęczyli i dopiero przy kolejnym strasznym krwotoku, kiedy byłam pewna, że za chwilę umrę spotkałam na korytarzu profesora, któremu to powiedziałam i kazał wywołać poród. Rodziłam na łóżku a obok leżała pani w zaawansowanej ciąży. Kazałam jej uciekać i domagać się przeniesienia.

Uważam, że przeżyłam tortury. Jak byłam w domu a nie w szpitalu, to najbardziej się bałam, że w nim urodzę i po karetce przyjedzie policja i będę musiała udowadniać, że to była ciąża nie do uratowania. Uważam, że to ten kraj mnie torturował, bo raczej nie spotkałoby mnie to w żadnym innym kraju UE. Mam 49 lat, wróciłam z powrotem do Szczecina i po wielu perturbacjach udało mi się dostać na terapię. Mam PTSD. Staram się unikać historii, takich jak Pani Izabela z Pszczyny itd. ale jest ich tak dużo, że się nie da. Nie wiem, kiedy przestanę do tego wracać i płakać. Jak to przy PTSD – wystarczy impuls a druga ciąża i poród wyświetlają się w głowie, jak film.

Przyznaję, że nie wiedziałam o Państwa działalności, usłyszałam w Nowym Świecie wywiad z świetną i mądrą socjolożką (również nią jestem) niestety nie zapamiętałam, jak się nazywa i tak oto odnalazłam Waszą stronę. Dziękuję bardzo, chciałam dołożyć „swój kamyczek do ogródka” i zrobiłam to dla Państwa i dla siebie również.  W czasie studiów wyszkoliłam się na edukatora seksualnego dla młodzieży pod auspicjami Towarzystwa Rozwoju Rodziny, Profesor Kozakiewicz wręczał mi dyplom. Lubiłam to, ale od lat już nie można tego robić w szkołach. Dziękuję za przeczytanie mojej historii i możliwości opisania jej tutaj.

Pozdrawiam

Monika

Federa