HISTORIA NR 27

No dobra. Chyba jestem gotowa wam to opowiedzieć. W środę ogólnie słabo sie czułam. Jakoś miałam biegunkę ale stwierdziłam, że coś zjadłam. Dzień przeciągał normalnie, wykąpałam sie i położylam do łóżka, wcześniej oczywiście sikałam krwia, ale lekarze twierdzili że to szyjka i że to normalne. Bolał mnie brzuch i mówili że to też normalne więc wzięłam nospę i paracetamol. Niestety ból okazał sie mocniejszy. Po chwili ogarnęłam że są to równomierne skurcze jak porodowe, ale mówię przecież to za wcześnie i pewnie sobie macica ćwiczy (tak też lekarze twierdzili), więc poszłam sie rozluźnić do wanny. W wannie skurcze już były nie do wytrzymania i mój mąż wezwał karetkę. Chciało mi sie mocno siku i niestety jak sikałam poszło bardzo dużo krwi i czop (taka bariera między dzieckiem a szyjka macicy powinien odejść przed porodem bezpośrednio). Niestety wiedziałam już że jest źle. Ubrałam sie, przyjechała karetka i pan z karetki powiedział, że to na pewno krwawienie z tego polipa, ale wezmą mnie żeby lekarz obejrzał. Po drodze skurcze już były nie do wytrzymania, oczywiście żadnych przeciwbólowych nie mogli już dać. Stwierdzili że ten paracetamol za chwilę zacznie działać. Dojechaliśmy na SOR, czekałam chwilę w tych bólach, oczywiście najpierw recepcja, papiery. Weszłam w końcu do lekarza, zbadał mnie i poszło już tyle krwi że aż na podłodze stała krew, później szybko USG i mówi że jestem w trakcie poronienia. Oczywiście z racji że nie jestem szczepiona to zrobili mi dwa razy wymaz z nosa i gardła czy nie mam korony, ale ten ból przy skurcz ach porodowych to było nic, więc już miałam to gdzieś… Wpuścili męża, pojechałam na ginekologię, skurcze były masakryczne. Kolejne badanie, kolejny ból. Lekarz myślał że uda mu się ręcznie wyciągnąć płód. Wkładał tam łapy a ja sie darłam że już nie daje rady. Oni tak robili dwa razy. Ból nie do zniesienia.

Wtedy geniusze wymyślili, że zamiast mi zrobić zabieg to będę rodzić martwe dziecko. Martwe bo w 17 tyg. nie ma szans na przeżycie. Ale jest na tyle duże że musi dojść do rozwarcia żeby przeszło. Więc podłączyli mi oksytocynę, jedna, druga, trzecia. Skurcze coraz mocniejsze. Podłączyli mnie w końcu do leków przeciwbólowych, jedna dawka, druga, trzecia. W końcu z wycieńczenia zasypiam. Na sali opiekowało sie mną chyba 10 osób. Współczuli, próbowali pomoc, ale lekarz zdecydował, ze mam rodzić siłami natury, więc położne nic nie mogą. Dawały mi zastrzyki w tyłek i co tylko mogły żebym tego nie czuła, ale i tak czułam. W końcu zachciało mi się siku, mówią że nie puszcza mnie do łazienki, mogę tylko do tego pojemnika sikać, więc ja trzymałam, żeby nie sikać na łóżku. W końcu nacisk był na tyle mocny że musiałam sie wysikać do tego pojemnika. Wypadło ze mnie dziecko. Leżałam tak zapłakana 10 minut bo ktoś musiał przyjść to wszystko ogarnąć (już wam odpuszczę szczegóły), w między czasie z tym wszystkim przewiozły mnie do zabiegowego. Babka do mnie mówi czy chce dziecko przytulić, mówię do niej że nie dam rady. Ona do mnie to chociaż Pani dotknie i mi je przyniosła. 130g wagi/13 cm, synek. Później przyniosła jeszcze raz żebyśmy sie pożegnali, gdzie mówiliśmy że nie chcemy, chciała zostawić nam to martwe dziecko na dłużej. Płakaliśmy jak durni jeszcze chyba dwie godziny, na szczęście zabrała od razu jak zobaczyła naszą reakcje. W między czasie znowu pojawiły się skurcze, ja mówię do nich czy to możliwe, a oni że jeszcze muszę urodzić łożysko. Ja mówię że już naprawdę nie mam siły na to wszystko, więc w końcu przyszedł anestezjolog i mnie uśpił. Niestety słyszałam jak wybierali narzędzia do zabiegu, jak rozmawiali. W końcu zasnęłam i obudziłam się na sali. To już była chyba 8 rano. Rodzilam przez 6 godzin martwe dziecko.

W głowie już nie wiem co mi sie robi, jakoś próbujemy żyć, ale dzisiaj jak na złość pojawił się pokarm. Który wycieka i mi przypomina że przecież powinnam karmić to dziecko. Być może tysiące kobiet przez to przechodzi, ale wcale mi to nie zastąpi tych wszystkich wspomnieć które mi zafundowali w szpitalu. Polski zasrany NFZ, polskie szpitale…

Federa