HISTORIA NR 69

Trzy lata temu miałam to nieszczęście usłyszeć diagnozę wad letalnych na USG w 13. tygodniu ciąży, bardzo długo wyczekiwanej i planowanej. Nie odmówiono mi wprawdzie terminacji, ale w całym procesie czułam się, jak kukułcze jajo przerzucane z jednego szpitala do drugiego i dano mi to odczuć zwłaszcza w miejscu, gdzie zabieg został wykonany, dlatego chciałam się podzielić tym doświadczeniem. Z przypadku diagnoza została postawiona w szpitalu X [prośba o nieujawnianie danych szpitala], w zasadzie tylko z tego powodu, że dzień wcześniej byłam na badaniach prenatalnych prywatnie i lekarz widział, że coś jest nie w porządku i zaproponował wizytę następnego dnia w szpitalu z badaniem na lepszym sprzęcie i z udziałem jeszcze drugiego specjalisty. Podczas badania usłyszałam m.in. że płód (dla mnie w tym kontekście emocjonalnym dziecko, ale chcę używać właściwej terminologii) ma organy poza jamą brzuszną, brak ciągłości kręgosłupa i wiele innych wad. Miałam wrażenie, że lekarze bardzo próbują uniknąć powiedzenia mi wprost co znaczy ta diagnoza, żeby nie pojawił się temat terminacji i używali eufemizmów (“to bardzo poważne”). W zasadzie od razu po badaniach zostałam już przekierowana do “specjalistycznego ośrodka, który mnie dalej pokieruje” i wypisano mi skierowanie do innego szpitala, dopiero później doczytałam, że gdybym chciała poddać się zabiegowi to może go wykonać każdy szpital z oddziałem ginekologicznym i nie powinnam zostać nigdzie dalej odesłana. Między pierwszą diagnozą a wizytą w tym drugim szpitalu było 6 dni, podczas których tak naprawdę z Internetu dowiedzieliśmy się, z czym mamy do czynienia i jakie są rokowania (niestety wszystko potwierdzało, że to są wady bez wyjątku letalne) i zaczęliśmy rozważać, jakie mamy opcje. W szpitalu podczas USG już wprost powiedziano nam, że nie ma rokowań i mamy prawo do terminacji ciąży oraz zostaliśmy poinformowani o dokładnej procedurze (wizyta u genetyka, u psychologa, z których jeden ma wystawić wskazanie do zabiegu, podanie o zgodę na przerwanie ciąży – ! – skierowane do ordynatora oddziału ginekologii i później osobiste spotkanie). O ile większość formalności udało się nam załatwić w tym samym dniu co USG, to rozmowa z ordynatorem wyznaczona na inny dzień była kolejnym przypadkiem, w którym dano mi odczuć, że jestem niewygodnym problemem. Ordynator dość bezpośrednio zasugerował, że nie jest mu na rękę, że zostałam odesłana, bo mogli się mną zająć tam, komentował, że ciąża to chyba taka spóźniona trochę (w tamtym momencie staraliśmy się z mężem o dziecko 3,5 roku, część z pomocą kliniki leczenia niepłodności), usłyszałam też, że mam się wykazać wyrozumiałością (!), ponieważ na oddziale mogą pracować osoby, dla których mój zabieg jest sprzeczny z ich sumieniem i mogą np. odmówić podania mi leków (!). Finalnie zgoda została wyrażona, aczkolwiek niechętnie i zostałam przyjęta ok. 2 tygodni po diagnozie, dodam, że musiałam przeczekać długi weekend majowy w ten sposób. Sama opieka na oddziale była już naprawdę w porządku, łącznie z zapewnieniem mi pojedynczego pokoju (przez komplikacje spędziłam w szpitalu prawie tydzień), nie zdarzyły się sytuacje opisane przez ordynatora, natomiast w salach wisiały krzyże i po oddziale chodził ksiądz, co dla mnie jako osoby mimo wszystko wierzącej było naprawdę trudne. Nie wiem, czy powyższa historia będzie w jakikolwiek sposób pomocna, natomiast na koniec chciałam napisać, że mimo tego, jak bardzo trudna dla mnie była ta procedura, nadal uważam że miałam bardzo dużo szczęścia, że mieszkam w dużym mieście, gdzie dostęp do legalnej terminacji ciąży mimo wszystko jest i zdaję sobie sprawę, o ile trudniejsze jest to w małych miejscowościach czy nawet całych województwach.

Federa