Swoją historię zacznę słowami, przecież nic takiego się nie stało. A jednak, mimo upływu dwóch lat, ja nadal przeżywam tamte wydarzenia.
Rok 2021, drugi rok pandemii, która sprawiła, że i tak zacofana państwowa opieka ginekologiczno-położnicza cofnęła się do średniowiecza.
16 tc diagnoza skracającej się szyjki. W 24 tc trafiłam do szpitala prosto od mojego ginekologa z szyjką 17 mm. Przerażona zgłosiłam się na izbie przyjęć żeby usłyszeć, że mam 22 mm i pani dr nie wie po co mnie lekarz skierował, ale jak już skierował to mnie przyjmą. Po przyjęciu na oddział standardowo brak informacji, nikt się nie przedstawia, a badanie wykonywane jest w obecności 6 osób, plus grupka studentów za fizelinową zasłonką. Nikt mnie o zgodę nie pytał. Badania bolesne. Przez tydzień leżę odłogiem, mimo moich pytań o to, co planują słyszę, że mam leżeć i czekać na wynik wymazu. Informacje próbuje uzyskać od położnych, ale każda mówi co innego co jeszcze zwiększa mój dysonans poznawczy i poziom stresu. Po tygodniu jestem proszona na kolejne badanie. Pan profesor po badaniu, zanim zdążyłam nałożyć majtki pyta mnie, co robimy i czy mam dzieci. A ja wyskakuję zza zasłonki w pośpiechu nakładając majtki. To nie jest fair pytać mnie o tak kluczową sprawę w takim momencie. Ostatecznie dochodzi do wniosku, że mnie wypisze bez szwu bo nie mam dzieci w domu i mogę leżeć w domu. A ja wychodzę z poczuciem winy, że nie dałam rady zawalczyć o bezpieczeństwo swojego dziecka. Pessara nikt mi nie zaproponował. Totalnie pozbawiony sensu tydzień pełen niepewności, nerwów i napięcia a następnie długie tygodnie leżenia w strachu w domu.
Tym sposobem dociągnęłam do 35 tc żeby dowiedzieć się, że jest kolizja pępowinowa ale nie kwalifikująca się do cc. W 38 tc znowu przyjęcie do szpitala i standardowo brak informacji (wizyta na sali 5 osobowej trwała max 3 minuty). Sam poród mimo vacuum wspominam dobrze i jestem wdzięczna personelowi bo robili co mogli żebym urodziła. Choć myślę, że gdyby nie parcie na poród naturalny to cc przebiegło by mniejszym kosztem moim i córki.
Oddział poporodowy dramat. Pierwsza informacja, że mam nie używać dzwonka tylko chodzić do dyżurki jak coś chce. Nikt się nami specjalnie nie interesował. Mimo mojego niepokoju pediatra nie stwierdziła nieprawidłowości i chciała nas wypisać do domu, a kilka godzin później córka trafiła na neonatologię z niską saturacją, obniżonym poziomem cukru we krwi i wrodzonym zapaleniem płuc. Przy czym ta diagnoza została postawiona dopiero po kilku dniach pełnych ogromnego strachu, poczucia winy i cierpienia. Z powodu covidu nie mogłam odwiedzać córki, musiałam czekać na telefon, że mogę przyjść i nakarmić córkę. Pierwszy telefon został wykonany po ponad dobie od zabrania córki. W międzyczasie słyszałam pozbawione empatii komentarze personelu i studentek. Leżałam bez dziecka na sali z 3 innymi mamami i noworodkami prosząc o każdy kolejny dzień. Bardzo źle znosiłam naszą rozłąkę i snułam sie po korytarzach zapłakana. Nie usłyszałam jednego słowa wsparcia. Nikt nie zaproponował mi też pomocy psychologicznej. Słyszałam, że powinnam się cieszyć, że w ogóle są odwiedziny. Ja zostałam wypisana a córka została na neonatologii. Mogliśmy ją z mężem odwiedzać przez 5 godzin w ciągu całego tygodnia, co jest moim najgorszym wspomnieniem z tamtego okresu. Jak można rozdzielać i reglamentować kontakt matki i noworodka?! Kiedy mówiłam, że się na to nie zgadzam to słyszałam, że takie są procedury covidove, a córce to i tak obojętne czy jestem czy nie byleby była najedzona. Nie, nie jest to obojętne.
Chciałabym mieć więcej dzieci ale nie wiem czy kiedyś jeszcze się odważę…