Miałam 22 lata, byłam w pierwszej ciąży, nieplanowanej, niewyczekiwanej, zdarzyła się i ją zaakceptowałam. Przyszedł nawet taki moment, że się z niej cieszyłam, aż do 14 tygodnia.
Podczas USG mój lekarz prowadzący rozpoznał wytrzewienie jelit. Żyliśmy wtedy w innej rzeczywistości, informacji było niewiele, a jeżeli już, to zdawkowe i ogólne. Oparłam się więc na wiedzy lekarza, a ten poinformował mnie, że to wada niewielka, wręcz kosmetyczna… nie stanowi zagrożenia ani dla mnie, ani dla dziecka.
Historia moja zgodnie z wizją doktora miała zakończyć się kilkudniowym pobytem dziecka w szpitalu po porodzie, szybkim zabiegiem i wypisem.
Rzeczywistość okazała się zgoła inna. W 20. tygodniu rozpoczęła się akcja porodowa. Zostałam umieszczona na oddziale miejscowej patologii ciąży, gdzie poród został zatrzymany. Tak spędziłam kolejny miesiąc i zapadła decyzja o przewiezieniu mnie do CSK w Katowicach, gdzie zostać miałam do rozwiązania. Tam spędziłam kolejnych 6 tygodni, były regularne badania, było pełne monitorowanie ciąży, miałam czuć się bezpieczna i chyba tak się czułam.
Ostatnie badanie (USG 4D sprawdzające przepływy w wytrzewionych jelitach) odbyło się 10.08 i nie wykazało żadnych nieprawidłowości.
Jeszcze tego samego dnia dostałam bardzo wysokiej temperatury, podano kroplówkę na jej zbicie i rzeczywiście chwilowo pomagała, a potem gorączka wracała. 11.08 zaczęło mnie boleć w ciągu dnia, badanie KTG nie wykazywało żadnych większych nieprawidłowości, więc nikt specjalnie nie reagował. W nocy z 11 na 12.08 bolało już tak bardzo, że nie byłam w stanie oddychać. Po kilku godzinach, jak się później okazało bóli krzyżowych, zadzwoniłam po pomoc. Po dłuższej chwili przyszła mocno rozespana pielęgniarka z pretensjami, że zakłócam spokój i żebym się uspokoiła, bo pobudzę koleżanki. Poinformowała mnie, że to, o czym mówię, to dziecko, które pcha się pod żebra i uciska na płuca, stąd kłopot z oddychaniem, i odeszła, zostawiając mnie rodzącą samą.
Wykończona zasnęłam, jak zaczęło świtać, ale miałam wrażenie, że ledwo zamknęłam oczy, a obudziła mnie kolejna fala bólu. Wtedy postanowiłam się lekko podnieść i coś pękło – wypłynęło ze mnie morze czarnej krwi, a ja zaczęłam zasypiać. Z tego, co było dalej, pamiętam niewiele, dużo krzyku, pielęgniarki, które biegiem pędziły z moim łóżkiem na salę operacyjną, zimno i strach.
Obudziłam się wiele godzin później… sama, na sali z uśmiechniętym mamami karmiącymi piersią, nie wiedziałam nic, nikt mi nie chciał nic powiedzieć.
W końcu przyszedł lekarz, który poinformował mnie, że mój syn przeszedł całkowitą resekcję obumarłych jelit i jest w stanie krytycznym w Zabrzu, gdzie lekarze walczą o jego życie, a moja macica jest uszkodzona i prawdopodobnie już nigdy nie będę mogła mieć dzieci.
Mój syn przeżył 1,5 roku. 1,5 roku cierpienia i bólu, igieł, badań, wenflonów I łez. Towarzyszyłam mu w tej drodze do samego końca, spiąć często na dmuchanym materacu lub krześle w kolejnych szpitalach. Słysząc czasami słowa, których nigdy żadna matka słyszeć nie powinna: „z TEGO to nic nie będzie, szkoda miejsca”, „tu to nie ma specjalnie o co walczyć” – to takie najbardziej przeze mnie zapamiętane… ale było tego dużo więcej.
Zmarł mi na rękach na niewydolność wielonarządową po przebytej sepsie, 2 godziny wcześniej pierwszy raz usłyszałam: „mama”.
Po przebytym leczeniu psychiatrycznym postanowiłam, że mam już na tyle siły, żeby poszukać winnego tego, co mnie spotkało, bo jelita nie mogą obumrzeć całkowicie w niecałą dobę, to postępujący proces, który musiał trwać przez bardzo wiele dni, więc badanie 4D, które wykonano mi na dwa dni przed porodem, musiało wykazać jakieś nieprawidłowości. Niestety, wszystkie dokumenty związane z tym badaniem zniknęły…